Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Szepnąłem do Joan Terrill:
— Jestem dumny z tego, że znam go osobiście.
Spojrzała na mnie przerażona. Tak. porwało ją to przedstawienie, że cofnęła
się w czasie o dwa tysiące lat. Skądże więc ja mogłem znać Judasza i jeszcze być dumnym ze znajomości z nim? Machnąłem na to ręką. Ona duchem przebywała
teraz za daleko, żeby jedno bodaj moje słowo do niej dotarło.
Akcja sztuki, przebiegająca od Kajfasza do Heroda i do Piłata, była ciasno
utkanym dramatem, ale zanadto mnie nie interesowała. Joan Terrill siedziała po-chylona ku scenie, nie widząc nic poza tym, co się tam rozgrywało. Kiedy Chrystusa ubiczowanego, z krwią na rękach i twarzy, wprowadzono na balkon Piłata, rozpłakała się. Motłoch krzyczał:
— Krew Jego na nas i na dzieci nasze!
Pomyślałem o Ludwigu Lorensonie. Ludwig miał rację. Ten okrzyk oznacza:
„Na nas wszystkich i na dzieci nas wszystkich”.
Nastąpiła krótka przerwa, kurtyna opadła, po czym podniosła się znowu. Zdrę-
twiałem. Jeszcze jeden żywy obraz — aktorzy zastygli w swoich rolach.
Rzymscy żołnierze stojąc półkolem usiłowali odepchnąć tłum, ale tłum im
się opierał. Chrystus stał pośrodku dziedzińca, krew miał na pelerynie, krew na włosach. Nogi lekko rozstawił. Za sceną pod gołym niebem było niskie wzgórze.
Balkon Piłata z prawej strony, tłum z lewej strony poniżej. Chrystus stał w połowie tej przekątnej, tam, gdzie zwykle malarz umieszcza postać centralną na obrazie.
Mężczyźni, kobiety i dzieci wygrażali pięściami, schylali się po kamienie, żeby je rzucić.
To był obraz Bonifacego Rohlmanna. Dokładnie w każdym szczególe.
Aktorzy poruszyli się. Scena ożyła, rozbrzmiały obelgi. Odruchowo, niedo-
rzecznie poszukałem siebie w trzecim rzędzie tłumu. Ale tam byli tylko statyści tworzący motłoch, który rzymscy żołnierze odpychali, żeby zrobić przejście. Wy-prowadzili Chrystusa ze sceny i obraz zniknął.
Jakże to możliwe? — zastanawiałem się. — Jakże to w ogóle możliwe?
Chrystus dźwigał swoje brzemię, po czym Go ukrzyżowano. Wisiał na krzyżu
przez dwadzieścia minut. Ostatecznie zmartwychwstał i aniołowie chórem śpie-
wali radośnie. Śledziłem to tylko cząstką umysłu. Kiedy wstałem i schodziłem po 74
stopniach amfiteatru, prawie się chwiałem, oszołomiony, odrętwiały psychicznie jak wszyscy, którzy szli ku wyjściu. Joan Terrill zajrzała mi w oczy.
— A jednak coś to dla pana znaczyło? — zapytała.
Odetchnąłem głęboko.
— Tak — odpowiedziałem. — Z pewnością.
Mówiliśmy, ona i ja, dwoma odrębnymi językami, nie mogliśmy się z sobą
porozumieć, ale to nie sprawiało różnicy, żadnej różnicy.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ten ostatni wieczór obchodzono w miasteczku Friedheim jak ostatki. Dzień
był długi, dzień wielkich wzruszeń, smutku, radosnego triumfu. Zbawiciel został
pojmany, umęczony, zabity. I powstał z martwych. Mieszkańcy Friedheim, ludzie prości, wieśniacy, instynktownie w swoje doznania emocjonalne wnosili popraw-ki. Jutro niedziela i napłyną turyści. Oficjalna premiera misteriów w poniedziałek rozpocznie sezon przedstawień mający trwać aż do końca lata. W tym okresie,
kiedy obcy będą we Friedheim, żeby oglądać Mękę Pańską, mowy być nie mo-
że o żadnych zabawach, tańcach, „pogańskich swawolach”. Tylko w ten wieczór
sobotni można poszaleć.
Kolację większość osób miała zjeść opóźnioną i byle jaką. W sali restaura-
cyjnej mojego hotelu panował tłok, przy stolikach popijano piwo. Rozmawiano
bardzo głośno i wesoło. Trzech muzykantów grało skoczne melodie, młodzi i starzy tańczyli, gdziekolwiek znalazło się trochę miejsca. Widziałem aktorów. Piłat gawędził z dwiema kobietami, wysoki, urodziwy, jeden z nielicznych bez brody.
W życiu prywatnym Poncjusz Piłat był farmaceutą, właścicielem apteki. Kajfasz siedział w towarzystwie trzech osób i śmiał się, mężczyzna o wiele przystojniejszy, niż wydawał się na scenie.
Przed hotelem, przy fontannie z posążkami trojga dzieci grał tylko jeden
skrzypek. Tańczyło wokół niego kilka młodych par. Ale na placyku przed hotelem
„Die Geiger” tańczyła większa gromada i przyglądał się jej staruszek ze skrzypcami, ten z brązu z 1667 roku; przygrywały im trzy instrumenty. Wszedłem do
restauracji, gdzie nastrój panował jeszcze bardziej ożywiony niż w „Bahnhof”
Jedyną postacią z misterium, którą rozpoznałem, był Nikodem.
Joan Terrill siedziała w małej loży tak, jak zobaczyłem ją poprzednim razem, i z tymże samym towarzyszem, czyli z ukochanym apostołem. Oboje nie widzieli świata poza sobą.
Na ulicach wszędzie byli ludzie, niektórzy malowniczo poprzebierani. Jeszcze jedna gromada tańczyła przy fontannie przed ratuszem. Grał tam kwartet smyczkowy.
76
Widowisko efektowne i nawet ciekawe, ale ja czułem się aktorem bez roli. Nie miałem z kim szaleć w te ostatki i, gdybym w jakiejkolwiek zabawie wziął udział, sam sobie wydawałbym się śmieszny.
Cóż mogłem zrobić? Poszedłem do „Eisenhut”. W długiej, słabo oświetlonej
sali wisiały chmury dymu tytoniowego, gęstniał odór tytoniu i piwa. Mężczyźni i kobiety siedzieli przy długich stołach, nad kuflami, większość z nich śpiewała, ku memu zdumieniu, przeważnie z oczami przymkniętymi.