Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Współczesny Carnegie albo Rockefeller, tak?
- Więcej, o wiele więcej. Wszystkie rekiny z Wall Street, razem czy osobno, nie mogą się z nim równać. Jest ostatnim z ginących gigantów, prawdziwym monarchą łaskawie rządzącym przemysłem i finansami. Był przyjmowany z honorami przez większość rządów Zachodu i niejeden rząd bloku wschodniego, łącznie z Moskwą.
- Moskwą?
- Oczywiście - potwierdził Goldman, dziękując skinieniem głowy żonie, która przyrządziła mu drugi koktajl. - Nikt nie zrobił więcej dla nawiązania stosunków gospodarczych między Wschodem a Za­chodem niż Nicholas Guiderone. W gruncie rzeczy chyba nikt nie zrobił więcej dla całego światowego przemysłu. Ma teraz ponad osiemdziesiąt lat, ale, jak rozumiem, jest nadal równie pełny energii i wigoru, jak w dniu kiedy opuścił bostońską uczelnię.
- Pochodzi z Bostonu?
- Tak, to niezwykła historia. Przybył do Ameryki jako chłopiec. Jako mały, dziesięcio- czy jedenastoletni imigrant, półsierota bez matki, ukryty w ładowni statku z ledwo piśmiennym ojcem. Przypu­szczam, że można to nazwać najdoskonalszym ucieleśnieniem ame­rykańskiego mitu.
Mimo woli Scofield uchwycił się ramienia fotela. Czuł ucisk w piersi, gulkę rosnącą w gardle.
- Skąd ten statek przypłynął?
- Z Włoch - powiedział Goldman, pociągając łyk koktajlu. - Gdzieś z południa. Z Sycylii czy którejś z wysp.
Bray niemal bał się zadać następne pytanie.
- Nie wie pan przypadkiem, czy Nicholas Guiderone nie znał kogoś z rodziny Appletonów?
Goldman spojrzał na niego znad szklanki.
- Wiem, podobnie jak prawie każdy w Bostonie. Ojciec Nicholasa pracował dla Appletonów. Dla dziadka obecnego senatora, w Appleton Hall. To właśnie stary Appleton dostrzegł zdolności chłopca, wspomógł go i załatwił mu przyjęcie do szkoły. To nie była łatwa rzecz we wczesnych latach tego stulecia. Najbogatsi Irlandczycy ledwo zdążyli postawić sobie drugi wychodek, i to wcale nie wszyscy. Włoski - czy jak mówiono: makaroniarski - dzieciak był nikim. Obszarpańcem z ulicy.
Brayowi słowa same cisnęły się na usta.
- To był Joshua Appleton II, czy tak?
- Tak.
- I zrobił dla niego to wszystko?
- Niebywała rzecz, prawda? A Appletonowie mieli wtedy dość własnych zmartwień. Stracili majątek na wahaniach giełdowych. Ledwo zipali. Było to niemal tak, jakby stary Joshua miał jakieś nadzwyczajne przeczucie.
- Jak to?
- Guiderone odpłacił mu się tysiąckrotnie. Zanim Appleton zmarł, ujrzał swoje przedsiębiorstwa znów na szczycie, zbijające fortunę w dziedzinach, o jakich nie śnił, a cały kapitał płynął z banków będących własnością włoskiego dzieciaka, którego znalazł w swojej wozowni.
- O mój Boże...
- Mówiłem panu - powiedział Goldman. - To niezwykła historia. Jak z bajki.
- Jeśli się wierzy w bajki.
- Słucham?
- Guiderone... - Scofield miał wrażenie, że stąpa w kłębiącej się mgle w kierunku sączącego się światła. Odchylił głowę do tyłu i spojrzał na sufit, na tańczące cienie rzucane przez ogień. - Guidero­ne. To słowo pochodne od włoskiego guida, przewodnik.
- Albo pasterz.
Bray gwałtownie opuścił głowę, wbijając wzrok w gospodarza.
- Co pan powiedział? Goldman był zdumiony.
- To nie ja, to on. Jakieś siedem czy osiem miesięcy temu na sesji ONZ.
- Na sesji Narodów Zjednoczonych?
- Tak. Guiderone został tam zaproszony, żeby wygłosić przemó­wienie przed Zgromadzeniem Ogólnym; zaproszony jednogłośnie, nawiasem mówiąc. Nie słyszał pan tego przemówienia? Było transmitowane przez radio na cały świat. Nagrał je nawet po francusku i włosku dla Radia International.
- Nie, nie słyszałem.
- To odwieczny problem ONZ. Nikt ich nie słucha.
- Co powiedział?