Poczuła skurcz w okolicach pasa.
— Zejdź ze mnie — powiedziała cicho, a kiedy się nie poruszył, dodała: —
Brashenie, miażdżysz mnie. Zejdź!
Przesunął się i Althea zdołała usiąść, potem obrócił się na koi, toteż siedziała
teraz w zgięciu jego chętnego ciała. Brashen spojrzał na nią i lekko się uśmiech-
nął. Podniósł rękę i palcem nakreślił kółko wokół jednej z jej piersi. Zadrżała.
Z czułością, która ją przeraziła, pociągnął w górę jedyny koc i ułożył jej na ra-
mionach.
— Altheo — zaczął.
— Nie mów — poprosiła go. — Nic nie mów. — Wydawało jej się, że mó-
wiąc o tym, co się właśnie między nimi stało, urealni to zdarzenie i uczyni je
na zawsze częścią swego życia. Teraz, kiedy się zaspokoiła, na powrót stała się
ostrożniejsza. — To się nie może powtórzyć — nakazała mu nagle.
119
— Wiem, wiem — powiedział, lecz nie przestał na nią patrzeć. Przesunął palcami od jej szyi aż do brzucha. Dotknął kółka z talizmanem w jej pępku. — Ależ
to. . . niezwykłe.
Maleńka czaszka mrugnęła do nich w subtelnym niestałym świetle latarni.
— To prezent od mojej kochanej siostry — rzuciła gorzkim tonem Althea.
— Ja. . . — Brashen zawahał się. — Sądziłem, że tylko prostytutki je noszą —
dokończył słabo.
— Moja siostra myśli identycznie — odparła lodowato. Poczuła nagły ból
starej rany.
Skuliła się i ponownie położyła na koi obok niego. Przytulił ją do siebie. Po-
czuła przyjemne ciepło i delikatne łaskotanie, kiedy bawił się jej piersią. Wiedzia-
ła, że powinna odepchnąć jego rękę. Nie mogła pozwolić, by ta sytuacja trwała
nadal. Wstanie, ubierze się i wróci do dziobówki — byłaby to najmądrzejsza de-
cyzja. Wstać w tej lodowatej kajucie i włożyć wilgotne ubranie. . . Brr! Althea
zadygotała na samą myśl i przycisnęła się do ciepłego męskiego ciała. Brashen
objął ją i przytulił. Po prostu czuła się bezpiecznie.
— Po co ci dała ten czarodrzewowy talizman? — Usłyszała w jego głosie
niechętną ciekawość.
— Nie chciała, żebym zaszła w ciążę, zawstydzając naszą rodzinę. I żeby mnie
uchronić przed zarażeniem się jakąś szpecącą chorobą, piętnującą mnie przed ca-
łym Miastem Wolnego Handlu jako dziwkę. — Rozmyślnie dobierała mocne sło-
wa i wypowiadała je okrutnym tonem.
Mężczyzna zastygł na moment, potem jednak dla uspokojenia przesunął ręką
po jej plecach. Głaskał ją, łagodnie ugniatał mięśnie jej ramion i szyi, aż dziew-
czyna westchnęła i odprężyła się przy nim.
— To była moja wina — usłyszała własne słowa. — Nie powinnam była jej
nic mówić. Ale miałam zaledwie czternaście lat i czułam, że muszę komuś opo-
wiedzieć o tym zdarzeniu. A nie mogłam powiedzieć mojemu ojcu, nie po tym
jak zwolnił Devona.
— Devon. — Brashen wymówił to imię nie do końca pytającym tonem.
Westchnęła.
— Zdarzyło się to, zanim przyszedłeś na pokład. Devon był marynarzem po-
kładowym. Bardzo przystojny, stale dowcipny i uśmiechnięty, nawet gdy wokół
działo się nie najlepiej. Nic go nie zrażało. Był po prostu nieustraszony. — Zawie-
siła głos. Przez jakiś czas myślała tylko o ręce Brashena miękko przesuwającej się
po plecach. Jej mięśnie rozluźniały się, jakby mężczyzna rozplątywał linę.
— Oczywiście w tej kwestii ja i ojciec różniliśmy się. Papa powiedział mi kie-
dyś: „Devon byłby najlepszym marynarzem na statku, gdyby nie brakowało mu
zdrowego rozsądku. Zrobiłbym go pierwszym, gdyby tylko wiedział, kiedy nale-
ży poczuć strach”. Ale mój wybranek nie pływał w ten sposób. Zawsze narzekał,
że powinniśmy postawić więcej żagla, a kiedy pracował wysoko na osprzęcie, za-
120
wsze był najszybszy. Wiedziałam, co myśli ojciec. Kiedy inni marynarze w imię dumy starali się nadążyć za Devonem, wykonywali swoją pracę prędzej, lecz niezbyt dokładnie. Popełniali omyłki. Zdarzały się wypadki. Niby nic poważnego,
ale wiesz, jaki był kapitan Vestrit. Zawsze podkreślał, że „Vivacia” jest żywostat-
kiem, a wypadki i śmierć na pokładzie nie są dla żywostatków dobre. Mówił coś
o zbyt silnych emocjach.
— Chyba miał rację — wtrącił cicho Brashen i pocałował Altheę w kark.
— Wiem — stwierdziła nieco strapiona. Nagle westchnęła. — Ale miałam