Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Tego się nie spodziewał.
- Nigdy o tym nie wspominałaś - mruknął zaskoczony.
- Myślisz, że dlaczego do tej pory nie wyszłam za mąż? Bo gdybym to uczyniła i urodziła dziecko, nigdy bym się stąd nie wyrwała.
Istotnie, była najstarszą panną w Heugh. Jednak Mack tłumaczył to tym, że po prostu nie znalazła sobie jeszcze odpowiedniego kandydata na męża. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że przez wszystkie te lata pragnęła się stąd wyrwać.
- Czemu mi o tym nie powiedziałaś? - zapytał.
- Bałam się odejść. I nadal się boję, ale skoro ty odchodzisz, pójdę razem z tobą.
W jej oczach dostrzegł desperację, jednak mimo że serce mu się krajało, nie mógł się na to zgodzić.
- Kobiety nie mogą pracować na statku. Nie mamy pieniędzy na twoją podróż, a nie miałabyś jej jak odpracować. Musiałbym cię zostawić w Edynburgu.
- Nie zostanę tutaj, jeśli ty uciekniesz!
Mack kochał siostrę. Trzymali zawsze sztamę we wszystkich konfliktach - począwszy od bijatyk w dzieciństwie, poprzez sprzeczki z rodzicami, aż po wykłócanie się z zarządem kopalni. Nawet gdy według Esther zachowywał się nierozsądnie, broniła go do końca jak lwica. Z całego serca pragnął zabrać ją ze sobą, ale w dwie osoby byłoby znacznie trudniej uciekać niż w pojedynkę.
- Wstrzymaj się jeszcze trochę - powiedział. - Kiedy dotrę na miejsce, od razu napiszę. A jak tylko podejmę pracę, zacznę odkładać pieniądze i przyślę po ciebie.
- Obiecujesz?
- Jasne, możesz na mnie polegać!
- Spluń i przysięgnij.
- Splunąć i przysięgnąć? - Coś takiego robili w dzieciństwie, kiedy chcieli przypieczętować jakąś obietnicę.
- Musisz!
Widział, że naprawdę jej na tym zależy. Splunął więc na dłoń, sięgnął przez zbity z desek stół i ujął jej rękę.
- Przysięgam, że przyślę po ciebie.
- Dziękuję - powiedziała cicho.
Na następny ranek zaplanowano polowanie i Jay postanowił wziąć w nim udział. Był w nastroju do zabijania.
Nie jadł śniadania, napchał tylko do kieszeni kuleczek ulepionych z płatków owsianych i nasączonych whisky - po czym wyszedł na dziedziniec sprawdzić, jaka jest pogoda. Właśnie świtało. Niebo było szare, ale chmury sunęły wysoko i nie zanosiło się na deszcz; będą mieli dobrą widoczność.
Usiadł na schodach i założył do zamka strzelby nowy krzemień w kształcie klina, obtykając go pieczołowicie kawałkiem miękkiej skórki. Ustrzelenie paru jeleni rozładuje może jego frustrację, w głębi duszy przyznawał jednak, że wolałby zapolować na Roberta.
Szczycił się swoją bronią. Była to ładowana przez lufę skałkówka, dzieło GrifFma z Bond Street, z hiszpańską lufą inkrustowaną srebrem. Nie mogły się z nią równać toporne “Brown Bessy”, w które wyposażeni byli ludzie z jego regimentu. Odwiódł kurek i wziął na muszkę drzewo rosnące po drugiej stronie trawnika. Mierząc do celu wyobraził sobie, że widzi dorodnego jelenia z rozłożystym porożem. Opuścił muszkę na pierś wyimaginowanego zwierzęcia, tuż pod łopatkę, gdzie pulsowało serce. Następnie przywołał inną wizję - ukazał mu się Robert: zimny, zawzięty Robert, chciwy i bezwzględny. Pociągnął za spust. Krzemień uderzył z trzaskiem o stal, krzesząc deszcz iskier, ale na panewce nie było prochu, a w lufie pocisku.
Nabił wprawnymi ruchami strzelbę. Posługując się miarką, nabrał z prochownicy i wsypał do lufy dokładnie dwie i pół porcji prochu, po czym wyjął z kieszeni kulę, zawinął ją w kawałek płótna i wepchnął do lufy. Następnie odczepił spod lufy stempel i przybił nim kulę. Miała pół cala średnicy i potrafiła powalić dorosłego jelenia z odległości stu jardów. Robertowi strzaska żebra, rozszarpie płuca i rozpruje serce, kładąc go na miejscu trupem.
Nagle usłyszał głos matki.
- Witaj, Jay - powiedziała.
Wyprostował się i pocałował matkę na dzień dobry. Nie widział jej od zeszłego wieczoru, kiedy to posłała ojca do wszystkich diabłów i wzburzona opuściła towarzystwo. Teraz na jej twarzy malowało się znużenie i smutek.
- Chyba nie spałaś najlepiej - zauważył zatroskany. Pokiwała głową.
- Miewałam już lepsze noce - mruknęła.
- Współczuję ci, mamo.