Pies, podobnie jak Gauche, słyszał, ale nie umiał mówić.
Historia Gauche’a, jak już powiedziano, nie jest wątkiem znaczącym dla tej opowie-
ści. To, co najważniejsze, zaczyna się w czasie, kiedy Gauche w swojej wędrówce z psem
dotarł do Paryża. Było to latem 1685 roku. Wcale tam nie szedł, po prostu wędrował
przed siebie. W tamtych czasach wszystkie drogi prowadziły do tego miasta.
Gauche dotarł tylko do paryskich przedmieść, gdzie ludzie wciąż żyli w cieniu
niedalekiego centrum. Na przedmieściach zatrzymywali się podróżni, szykując się
do wjazdu na główne ulice, tak samo jak sobota szykuje się do przejścia w niedzielę.
W centrum był najpotężniejszy na świecie król i jego dwór, były bogate sklepy, banki,
przepyszne kościoły, muzyka i gwar. W centrum Paryża był prawdziwy środek świata.
Zupełnie przypadkiem dostał pracę w stajni pewnej oberży, której właściciel umiał
docenić, jak ten dziwny chłopiec potrafi się obchodzić z końmi. Konie, zupełnie jak
żółty pies, dobrze rozumiały mowę spojrzeń chłopca i odpowiadały mu tak samo. Przez
kilka pierwszych dni Gauche nauczył się bardzo wiele. Zrozumiał, czym jest pieniądz,
i to, że można sprzedawać za pieniądze swoją pracę i swoją wolność. Zrozumiał różnicę
między wędrowaniem a pozostawaniem w miejscu. Zrozumiał także różnicę między
mężczyzną a kobietą, klaczą a ogierem, kiedy z wysokości swojego legowiska przyglą-
2
3
dał się parom ludzkim i zwierzęcym. Zobaczył też, jak bardzo ludzie różnią się od sióstr klarysek. I chodziło nie tylko o fryzury, peruki i jaskrawość stroju, ale głównie o cha-otyczność czasu, który ludzie noszą w sobie. Widząc setki podróżnych, słysząc ich różne
języki, wyczuwając ich pośpiech, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że są tak samo chwilowi
jak jego kasztanowe ludziki. Że wystarczyłoby zamknąć im usta, zdjąć z nich pstrokate
odzienie, a ukazałaby się znajoma powierzchnia kasztanowej łupiny.
Gauche zazdrościł wielobarwnym ludziom tylko jednego — że potrafią mówić, że
używają słów, jakby były one ich własnością. Jemu samemu, którego ułomne gardło nie
było w stanie wydać żadnego dźwięku, wydawało się, że w słowach leży wszelka ludzka
moc. Traktował więc słowa bardzo poważnie i z prawdziwym szacunkiem, zupełnie
jakby w swej realności równe były rzeczom. Albo nawet jeszcze poważniej: jakby były
czymś więcej niż rzeczami, które określają. Bo przecież samą rzecz ogranicza w końcu
jej materialność i konkretność, a słowo jest jej czarodziejskim odbiciem, mieszkającym
w świecie innym niż ten, który Gauche znał. Jakim? Tego nie potrafił nawet pomyśleć.
Dla niego słowa były duszami rzeczy; poprzez owe dusze rzeczy kontaktują się z nami.
Znając słowo — zna się rzecz. Wypowiadając słowo — ma się władzę nad rzeczą. Kiedy
układa się i wiąże słowa z innymi słowami — tworzy się nowe układy rzeczy, tworzy się
świat. Kiedy się kształtuje słowa, zabarwiając je uczuciem, naznaczając barwami nastro-
ju, przydając im znaczeń, brzmień, muzyki — kształtuje się wszystko, co istnieje.
Największym marzeniem Gauche’a było móc powiedzieć kiedyś: „Jestem Gauche”,
i w ten sposób wydobyć siebie z otchłani nieokreślenia. Dlatego stajnia, konie, jaskółki
często były świadkami jego prób mówienia. Gauche otwierał usta i czekał, aż jakieś
słowo wyleci przez nie na świat. Jeżeli coś osiągnął, to był to rodzaj charczącego wyde-
chu, dźwięku bólu czy samotności, i Gauche nie wierzył, że może się w nim kryć klucz
do świata.
A świat Gauche’a mieścił się między kłębami śpiących na stojąco koni i rósł w górę
do nieszczelnych desek na dachu stajni, którędy wchodziło nocne, rozgwieżdżone niebo.
Gauche wiedział, że jest ogromne. Pewnie opowiedziała mu o tym jakaś siostra i na za-
wsze już zaszczepiła w nim smutek. Przed zaśnięciem wpatrywał się w skrawek nieba,
walcząc z ociężałością powiek, i widział, że gwiazdy nie są wcale nieruchome, że suną
w jakimś sobie tylko znanym kierunku, żeby następnego wieczoru powrócić na to samo