Każdy jest innym i nikt sobą samym.

- A więc, zdaniem pani, takie rzeczy istnieją?
Spojrzał w stronę otwierających się drzwi. Stał w nich jakiś bombardier rozglądając się dokoła. - Chcecie czegoś ode mnie, Asch? - zapytał szef.
Elżbieta szybkim ruchem usunęła ramię spod łapska Schulza. Wyglądała na niesłychanie zmieszaną. Schulz uśmiechnął się.
- Szukam podporucznika Wedelmanna - powiedział Asch z całą przytomnością umysłu.
- Chyba nie tutaj! - zawołał Schulz. - Tego by jeszcze bra­kowało!
Ponieważ bombardier zamknął drzwi, i to od zewnątrz, Schulz zwrócił się ponownie do Elżbiety. - Niech się pani tylko nie nie­pokoi - uspokajał. - Ten Asch jest w porządku, to wspaniały chłopak.
- Wierzę panu chętnie - odrzekła Elżbieta z ożywieniem. - Jest pan dobrym znawcą ludzi, prawda?
- Owszem - odparł Schulz skromnie. - Tylko na kobietach nie bardzo się znam. Są takie skomplikowane. A może i nie. Może są tylko za głupie.
- W miłości często jesteśmy niemądre - przytaknęła Elżbie­ta. To, że Herbert widział ją w tej pozie, nie niepokoiło jej. Miejmy nadzieję, że będzie odrobinę zazdrosny! Za to cieszyło ją szczerze, że Schulz nie tylko nie miał nic przeciw Aschowi, ale go nawet pochwalił.
Schulz nie mógł wyrwać się z kręgu swych rozmyślań. - Widzi pani - powiedział - przecież jestem kimś, reprezentuję coś, może zostanę kiedyś oficerem, powiedzmy, na wypadek wojny. Wiem więcej od niejednego kapitana, więcej od niego umiem. Mnie się nie oszukuje. Ja nie jestem człowiekiem, którego można oszukiwać.
- Na pewno nie.
- Pani nie oszukiwałaby mnie, prawda?
- Gdybym pana kochała, z pewnością nie.
Schulz pokiwał głową, po czym znowu spojrzał ku drzwiom. Stał w nich podporucznik Wedelmann. Starszy ogniomistrz wstał i zastygł w nieruchomej pozie. Podporucznik Wedelmann wahał się; miało się wrażenie, że nie wie, czy ma się zbliżyć.
- To kantyna dla podoficerów - oświadczył Schulz lodowato.
Wedelmann był wyraźnie zbity z tropu. - Chciałem pomówić z panną Freitag.
- Niektórzy ludzie - powiedział półgłosem Schulz do Elżbie­ty, nie starając się nawet zapanować nad wściekłością - pchają wszędzie swój nos.
Wedelmann zareagował milczeniem zarówno na niewłaściwe słowa, jak i na całkowicie nieżołnierskie zachowanie się swego podwładnego. Skłoniwszy się znacząco Elżbiecie opuścił lokal.
- Ależ panie Schulz - powiedziała Elżbieta przerażonym gło­sem - nie może pan przecież w ten sposób traktować podpo­rucznika.
- Mogę - odrzekł Schulz. - Jeżeli zechcę, mogę sobie z nim pozwolić na coś jeszcze zupełnie innego. A chcę!
 
Ogniomistrza Platzka, Platzka-dręczyciela, oblewały siódme poty. Męczył się piekielnie z powodu brakujących sześciu nabo­jów. Nie można ich było ani znaleźć, ani wykazać. Dręczył się i starał - wszystko na próżno.
Wykazy strzelających były dokumentami, nie dawały się usu­nąć z powierzchni ziemi. Można było z nich ustalić dokładnie ilość wydanej i zużytej amunicji oraz ilość amunicji nie zużytej, którą należało zwrócić do magazynu broni. Ale suma końcowa nie zgadzała się; brakowało sześciu nabojów.
Platzek widział już oczyma wyobraźni, jak w wojskowym wię­zieniu szoruje ubikację. Jego znana głośna i rześka postawa ustąpiła miejsca ogromnej depresji. Chodził z ponurą miną, uja­dał na każdego, kogo spotkał, zdradzał nawet objawy pewnego zdenerwowania.
Najbardziej irytował go fakt, że nikt nie okazywał chęci zdję­cia z niego choćby części trosk. Nie wahał się określić tego jako braku poczucia koleżeństwa. Owego czwartku jego prymitywnie sklecony "światopogląd wojskowy" uległ potężnemu zachwianiu. Był wstrząśnięty tym, że jego, instruktora tak wypróbowanego, uważanego za wzór nie do doścignięcia, przy pierwszej kraksie zostawiono na lodzie. To, że setki, tysiące razy okazał się na wy­sokości zadania, po prostu się nie liczyło. Raz, jeden jedyny raz zrobił głupstwo, no i został wystawiony do wiatru.
- Słuchaj no, Schulz - powiedział do swego kolegi poufa­łym, można by powiedzieć, prywatnym tonem nie ulega wątpliwości, że sprawa z amunicją to wielkie świństwo. Przy­znaję to. Ale czy nie można jakoś tego wykazu strzelających usunąć albo inaczej temu zaradzić? Może odłożymy to do na­stępnego ostrego strzelania i potem jakoś te sześć nabojów do­piszemy. Jak myślisz?
- Platzek - odpowiedział Schulz tonem niemniej poufałym i prywatnym - uważam, że tego, coś tu przed chwilą powiedział, w ogóle nie słyszałem. Czekam na wykaz, muszę go przedłożyć kapitanowi Dernie, ale nie będę już czekać zbyt długo. Rzecz musi być w porządku, inaczej będzie smród. W wypadku zniknię­cia amunicji powinien być sporządzony meldunek. Chciałbym ci tego oszczędzić.
- Człowieku, z powodu tych parszywych sześciu nabojów!
- Nie jestem człowiekiem, Platzek, jestem szefem baterii. A sześcioma parszywymi nabojami można położyć sześciu pod­oficerów, człowieku.