Każdy jest innym i nikt sobą samym.

.. Nasze dzieci latają po dworze bose i w koszulach, a ją tu w izbie przy piecu w tym niby to futerku febra wciąż trzęsie...
- At - powtórzył Jan - przywyknie kiedyś...
- Pewno! - przytwierdziła Janowa - ale ot, tymczasem żal bierze patrząc... Już ja często gęsto i samowarek nastawię, a herbatą ją napoję...
- Tak i trzeba - potwierdził mularz - przecież płacą nam za nią...
- Płacą, to płacą... ale nie tyle, żebyśmy ubóstwo nasze dla niej na bogactwo odmienić mogli...
- Bo i nie potrzeba, przywyknie.

Wicek i Marylka opychali się jeszcze chlebem i zacierką. Kaśka przekomarzała się z nimi jeść im przeszkadzając. Jan otarłszy usta rękawem koszuli począł
rozpytywać się syna o szkolne jego nauki i prowadzenie się, w przyległej izdebce
zapłakało kilkomiesięczne dziecię. Janowa, która misę, łyżki i pół bochna chleba ku piecowi niosła, obejrzała się na Helę.
- Idź, pokołysz Kazia i zaśpiewaj mu tam, jak to ty umiesz...

Rozkaz ten wydawała głosem łagodnym, daleko nawet łagodniejszym niż ten, jakim do dzieci swoich przemawiała.

Hela, posłuszna i milcząca, krokiem lekkim i pełnym gracji, wcale do porywistego i ciężkiego chodu dzieci mularza niepodobnym, wsunęła się w całkiem prawie ciemną izdebkę, a po chwili miarowemu stukowi biegunów kołyski wtórować zaczął
słaby, leczy czysty i rzewnością nabrzmiały śpiew dziecinny. Innych piosenek jak francuskie nie umiała, ale tych za to pamiętała mnóstwo. Francuskie zaś śpiewanie to zawsze i nieodmiennie wprawiało w zachwyt rodzinę mularza, dlatego może najbardziej, że było dla niej niezrozumiałym. I teraz także dzieci umilkły, Jan obu łokciami rozparty na stole i Janowa, myjąca naczynia przy piecu, milczeli. W ciemnej izdebce miarowo stukały bieguny kołyski, a czysty i smutny głos dziecinny na przewlekłą, melancholijną nutę wyśpiewywał zwrotkę ulubionej piosenki:

Le papillon s'envola,
La rose blanche s'effeuilla,
La la la la la la la...

Janowa podeszła do stołu, Jan podniósł głowę. Popatrzyli na siebie, pokiwali głowami i uśmiechnęli się z szyderstwem trochę, trochę ze smutkiem.

Jan sięgnął w zanadrze i rzucił na stół rozpieczętowaną kopertę.
- A! ot! spotkałem dziś na mieście posesora[7] Krzyckiej. Szedł do nas, ale zobaczywszy mnie zawołał i oddał mi to...

Janowa grubymi palcami swymi z widocznym i głębokim uszanowaniem wydobyła z koperty banknot dwudziestopięciorublowy, stanowiący połowę rocznej sumy, którą im pani Ewelina na utrzymanie i edukację Heli aż do zupełnego dorośnięcia wypłacać przyrzekła.
- No - zaczęła Janowa - przysłała jednak... chwała Bogu... myślałam, że...

Urwała, bo obok niej, przy stole, stanęła Helka. Z ciemnej izdebki, gdzie kołysała dziecko, widziała oddającego żonie kopertę z pieniędzmi i usłyszała wymówione nazwisko swej dawnej opiekunki. Jakby jej w jednym mgnieniu cała dawna żywość wróciła, zeskoczyła z łóżka Janowej, przy którym stała kołyska, i przypadła do siołu z zarumienioną twarzą, z błyszczącymi oczami, uśmiechnięta i drżąca, nie od zimna już, ale od wzruszenia. Wyciągnęła ku kopercie obie ręce.
- Od pani - wołała - to od pani... czy... czy...

Tchu jej brakło.
- Czy panu o mnie co pisze?

Jan i Janowa popatrzyli znowu na siebie, pokiwali głowami i uśmiechnęli się.
- Ej, ty głupi dzieciaku! gdzieby tam pani miała do nas o tobie co pisać.., przysłała, ot, pieniądze na utrzymanie twoje. Bądź wdzięczna i za to!

Hela w mgnieniu oka znowu pobladła, sposępniała i otulając się szubką swoją odeszła ku piecowi. Wicek pochwycił kopertę i czytał Marylce wypisany na niej adres, Kaśka drzemała na ławie z głową złożoną na kolanach ojca. Jan, biorąc z ręki żony banknot, z wahaniem w głosie zaczął:
- Może by to.., schować dla niej.., na dalsze czasy. Za dwadzieścia pięć rubli wyżywimy dziecko, a te drugie niechby....składały się...

Niechby składały się - brodę na ręku w zamyśleniu wspierając odpowiedziała Janowa tylko że widzisz, Janku, teraz by ją oporządzać trochę trzeba...
- Jak to oporządzić? Toż pozwolili jej całą garderobę wziąć ze sobą...
- Ach! garderoba! Dobre to było do pałacu, ale tutaj... Wszystko to takie cieniutkie, delikatne, niemocne... albo to ja mogę prać także rzeczy jak należy... Ot, jedna dopiero zima minęła, a na miejscu tych jej sukien w kuferku same łachy zostały.
- Ano, kiedy oporządzić, to oporządzić. Tylkoż mi, kobieto, zbytków żadnych dla dziecka tego nie rób... niech chodzi tak jak nasze dzieci... a jeśli grosz jaki zostanie, na dalsze czasy dla niej schować...
- Ale! Jak nasze dzieci! Kiedy to takie delikatne. Bosą nogą na podłogę stąpi, kaszle... trzy dni koszulę ponosi, płacze, pytam się: "Czego płaczesz?" "Koszula brudna!" - powiada... A myje się to, czesze i kurczy się po kątach przez całe dnie... jak kotka.
- At - bębniąc palcami po stole zakonkludował Jan - przywyknie...

Gdy mularz i żona jego w sposób ten naradzali się nad Helą, ona stała przed piecem i zapadłymi, przygasłymi oczami patrzała w dogasający ogień. Widać było, że namyślała się nad czymś głęboko; po chwili stanowcze jakby postanowienie powziąwszy odwróciła się i cichutko otworzywszy drzwi od sieni wymknęła się z domostwa. Na ulicy znacznie widniej było niż w chacie, jednak szarzało już z wolna i chłodem przeszywająca mgła marcowego deszczu napełniała powietrze. W
mgle tej brzegami znanych sobie dobrze uliczek, a potem ulic Helka przesuwała się zrazu prędko, potem coraz powolniej. Chwilami zmęczona bardzo przystawała; w wąskiej piersi jej brakowało oddechu, źle obute nogi słabły, kilka razy zaniosła się chrypliwym kaszlem. Szła jednak wciąż dalej i dalej, aż znalazła się na Zamiejskiej ulicy, u początku której, pośród bezlistnych teraz drzew ogrodu, stała willa pani Eweliny. Podeszła do żelaznych sztachet, popatrzyła na ogród.