..
Przez małe okienko wpada niewiele światła. Obok płyty, na której w o-smolonych saganach gotują się kartofle dla świń, siedzi starsza już kobieta, włosy schowane ma pod chustką, obszerny fartuch przewiązała w pasie. W pomieszczeniu kłębią się muchy, panuje zaduch. I znowu ten jasnowłosy mężczyzna otwiera drzwi, z dworu wpada trochę świeżego powietrza. On rozmawia ze starą kobietą, a potem ta kobieta coś woła w stronę gromadki dzieci, które siedzą na barłogu, w ciemnym kącie. Więc ta kobieta coś woła i na to zsuwa się mała dziewczynka. Ma na sobie obszarpaną, brudną sukienkę, jest boso. Jasne poskręcane włosy w nieładzie opadają jej na plecy. Dziewczynka podbiega do starej kobiety i kryje buzię w jej fartuchu... Scena jest niema, żadne słowa nie docierają do Susanne... Ale ona wie, że ta mała brudna dziewczynka to ona sama, a jasnowłosy mężczyzna jest tym samym mężczyzną, który siedział w fotelu i któremu ona przyniosła grzebień, aby ją uczesał...
- Proszę pani - mówi Susanne do kobiety, która twierdzi, iż jest jej ciotką - ta sprawa wymaga czasu... Ja tak nie mogę, ja muszę coś posprawdzać... muszę posprawdzać swoje życie...
Przede wszystkim po powrocie do Francji porozmawia z matką. Jedynym wiarygodnym świadkiem, bo ojciec od dawna nie żyje. Dziwną stanowili rodzinę, to prawda. Rodzice byli ludźmi bardzo zamożnymi, mieszkali w pięknym domu w bogatej dzielnicy Paryża Marais. Rzadko tam zresztą bywali, bo ojciec był dyplomatą i przenoszono go z jednego krańca kuli ziemskiej w drugi. Pełnił przeróżne funkcje, od attache kulturalnego po ambasadora, ostatnio w Afryce Południowej, gdzie umarł nagle na serce. Matka wróciła wtedy do Paryża i mieszkała tam samotnie. Bo Susanne też przecież podróżowała z koncertami. Odkąd wiele lat temu, jako całkiem młoda osoba, zdobyła drugie miejsce w konkursie chopinowskim - była wtedy pierwszy i ostatni raz w Warszawie, ale pozostał jej zrozumiały sentyment do tego miasta - drzwi sal koncertowych na całym świecie stanęły przed nią otworem. To było wspaniałe, ale i męczące. Praca, praca, stale czarno-białe klawisze fortepianu przed oczyma...
Właściwie odkąd odkryto w niej talent pianistyczny, skończyło się jej dzieciństwo, miała wtedy nie więcej niż sześć lat... Nie ułożyło jej się życie osobiste, wyszła za mąż wcześnie za kolegę z konserwatorium, też z klasy fortepianu. Ale jemu nie wiodło się tak dobrze jak jej. Rozdzieliły ich jego zranione ambicje, no i jeszcze jeden zasmucający fakt. Będąc w ciąży, Susanne, mimo ostrzeżeń lekarzy, pojechała w trasę koncertową. I stało się, poroniła w piątym miesiącu. Powiedziano jej, że już nie będzie mogła mieć dzieci. Pozostała jej więc tylko muzyka.
Do rozmowy z matką doszło w kilka dni po powrocie Susanne z Polski. Irenę Lavigne była zawsze kobietą ogromnie zwracającą uwagę na swój wygląd. Nawet jako mocno już starsza pani - właśnie przekroczyła osiemdziesiątkę - farbowała włosy, regularnie uczęszczała też do kosmetyczek. Nie pokazywała się nikomu bez makijażu, nawet najbliższym, mężowi i Susanne.
Zjadły razem obiad, po czym Susanne zadała jej pytanie:
- Mamo, czy ja na pewno jestem mamy córką? Zapadła cisza.
- Cóż to za pytanie? Zawsze uważaliśmy cię za córkę. Chyba nie odczuwałaś tego inaczej?
- Widywaliśmy się tak rzadko, że nie pamiętam.
- Susanne, to, co powiedziałaś, nie jest stosowne. Susanne spojrzała matce prosto w oczy.
- Mam trzydzieści siedem lat i chcę znać prawdę. O sobie. Ty mnie nie urodziłaś? Długa chwila ciszy.
- Nie.
Nagle nie wiedziała, co począć z tym wyznaniem. Bo ono stawiało przed Susanne jakieś niewyobrażalnie trudne zadanie poznawania całej prawdy. Przez moment miała nawet żal, że matka nie skłamała.
- A czy wiadomo coś o moich naturalnych rodzicach? - spytała ostrożnie.
- Byłaś dzieckiem porzuconym. Znaleziono cię, gdy się błąkałaś po ulicy. Wiedziałaś tylko, że masz na imię Susanne...
- Zuzanna. Bo to było w Polsce. Starsza pani przytaknęła głową.
- Tak, w Polsce, w Warszawie. Przebywaliśmy tam z ojcem przez dwa lata.
- Dlaczego nie powiedzieliście mi prawdy? - spytała cicho.
- Bo nas o to nie pytałaś.
Susanne jakoś źle się poczuła w tym dużym, zimnym domu. Ale właściwie nigdy się tu nie czuła dobrze. Z matką nie były sobie bliskie, ich stosunki układały się poprawnie, ale nigdy nie dochodziło do zwierzeń. O tym, że Susanne poroniła, Irenę Lavigne dowiedziała się w cztery miesiące później, kiedy spytała o termin rozwiązania. To prawda, w tym domu odpowiedzi otrzymywało się tylko na zadawane pytania...
- A... czy ja byłam ubrana w niebieską sukienkę?
- Nie, miałaś na sobie mundurek z domu dziecka.
- I nie znaleziono przy mnie niczego, jakiegoś zdjęcia... chusteczki z monogramem?
- Owszem, miałaś na szyi krzyżyk... drewniany, inkrustowany złotem, z jakimś napisem i datą...