Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Jak powiada bajarz Swanthold: ,,Tylko zatwardziałe serce nie da szpakowi w klatce smakołyków”, a wyście dla nas takie szpaki w klatce. Hej, chłopcy! Zawieście wieniec na końcu polany.
Kiedy tamci skoczyli wykonać rozkaz, Braciszek Tuck zwrócił się do jednego z przebranych za mnichów rycerzy.
— Słyszysz naszego wodza? — powiedział z łobuzerskim mrugnięciem. — Kiedy trafi mu się jakieś powiedzonko, od razu obarcza nim tego bajarza Swantholda, którego wytrzasnął licho wie skąd; w rezultacie biedaczyna dźwiga na plecach cały śmietnik z dowciparni naszego wodza. — Tak powiedział Braciszek Tuck, gdyż czuł się dotknięty, że mu Robin nie dał się wygadać, ale mówił cicho, aby go Robłn nie słyszał.
Tymczasem cel, do którego miano strzelać, został przygotowany i zawieszony w odległości stu dwudziestu kroków. Był to wieniec spleciony z liści i kwiatów, miał dwie piędzi szerokości. Zawieszono go na sęku, na grubym pniu drzewa.
— No, piękny ceł, chłopcy — powiedział Robin. — Macie po trzy strzały, ale niech tylko jedna nie trafi, to każdy partacz dostanie pięścią od Szkarłatnego Willa niezłego kuksańca.
— Słyszycie go! — zawołał Braciszek Tuck. — Ależ, wodzu, twój kuzynek pięści ma jak młot. Szafujesz jego kuksańcami, jakby to były czułe pieszczotki. Gwarantuję, że sam nie spudłujesz ni razu, inaczej nie byłbyś taki skory.
Pierwszy strzelał Dawid z Doncasteru i pocelował trzykrotnie w środek wieńca.
— Brawo, Dawid! — zawołał Robin. — Udało ci się, a dostałbyś, bratku, w ucho...
Z kolei strzelał Muszka Młynarczyk, który też wpakował wszystkie strzały w obręb wieńca. Po nim wystąpił kotlarz, Wat Maczuga, ale biadaż mu! Raz spudłował, strzała utkwiła w pniu o dwa pałce od wieńca.
— Chodź tu, bratku — powiedział Szkarłatny Will swoim łagodnym, miękkim głosem. — Coś ci się ode mnie należy, płacę na miejscu.
Wat podszedł i stanął przed Szkarłatnym Willem, a skrzywił się i oczy zacisnął, jakby już mu w uszach zadzwoniło od ciosu. Szkarłatny Will podwinął rękaw, okręcił się na palcach dla lepszego zamachu i z całych sił wymierzył Kotlarzowi policzek, aż klasnęło. Wat poleciał na łeb na szyję, jak pajac na jarmarku strącony pałką przez sprytnego gracza, i zwalił się na trawę. A kiedy usiadł rozcierając ucho i nieustannie mrugając powiekami, takie mu gwiazdy tańczyły w oczach, cała banda ryczała z uciechy, aż echo szło po lesie. A król Ryszard zaśmiewał się do łez. Tak strzelali jeden po drugim, temu się udawało, a tamten znów zarabiał kuksańca, od którego zawsze walił się na ziemię. Wreszcie na samym końcu Robin stanął do zawodów i zrobiło się cicho, jak makiem posiał. Pierwszą strzałą odłupał drzazgę z sęka, na którym wisiał wieniec, drugą posłał o cal od tamtej. ,,Na wszystkie świętości — mruknął do siebie król Ryszard. — Oddałbym tysiąc funtów, żeby mieć takiego strzelca w swojej drużynie!” I oto Robin napiął łuk po jaz trzeci, ale biadaż mu! Strzała miała zwichrowane pióra, zniosło Ją na bok i wbiła się w pień o cal za obrębem wieńca.
Podniósł się niesamowity ryk, ci, co siedzieli na ziemi, zaczęli tarzać się po trawie, pękając ze śmiechu, bo nigdy nie widzieli, żeby ich wódz tak spudłował, ale Robin ze złością cisnął łuk o ziemię.
— Szlag by trafił! — krzyknął. — Piórko było zwichrowane, wyczułem to, kiedy tylko wypuściłem cięciwę z palców. Dajcie mi porządną strzałę, to podejmę się gałązkę rozszczepić na dwoje.
Słowa te dostarczyły bandzie jeszcze większej uciechy.
— Nie, kochany wuju — powiedział Szkarłatny Will swoim aksamitnym, słodkim głosem — miałeś piękną szansę i nie udało ci się, pudło to pudło. Klnę się, że strzała była nie gorsza od wszystkich innych, jakie dziś poszły do celu. Chodź tu, wujaszku, należy ci się coś ode mnie i rad bym ci zapłacić.
— Idź, idź, wodzu — ryknął Braciszek Tuck — a ja cię pobłogosławię. Szafowałeś tak rozrzutnie pieszczotami Szkarłatnego Willa, szkoda by było, gdybyś ich sam nie zakosztował.
— Nie ma mowy — powiedział wesoły Robin. — Jestem tu królem, a żaden poddany nie śmie podnieść ręki na swego władcę. Ale nawet nasz wielki kr^ól Ryszard może bez wstydu ukorzyć się przed papieżem i nawet za pokutę dostać od niego klapsa. Przeto ja ukorzę się przed tym świątobliwym mnichem, po którym znać dostojeństwo, i niech on mi wymierzy karę — co rzekłszy zwrócił się do króla. — Bądź łaskaw, ojcze, zgodzisz się wziąć tę sprawę w swoje wielebne ręce?
— Z całą przyjemnością — powiedział wstając wesoły król Ryszard. — Należy ci się ode mnie za to, żeś mnie zubożył o pięćdziesiąt funtów. Chłopcy, zróbcie no dla niego miejsce na murawie.
— Jeśli zwalisz mnie z nóg — powiedział Robin — to oddam ci z dobrej woli te pięćdziesiąt funtów. Ale powiadam ci, ojcze, jeśli nie powalisz mnie na obie łopatki, to za twoje przechwałki obedrę cię do ostatniego szeląga.
— Zgoda — powiedział król — mam ochotę zaryzykować.
Podwinął rękaw pokazując takie muskuły, że cała banda wybałuszyła oczy. Ale Robin zaparł się w szerokim rozkroku i czekał z uśmieszkiem na ustach. Król balansował chwilkę, wziął rozmach i wypuścił cios, który spadł na Robina jak piorun. Robin zwalił się na łeb na szyję, od takiego ciosu i mur z kamienia by runął. Jakżeż banda zarykiwała się ze śmiechu, aż ich boki bolały, bo takiego kuksańca w życiu nie oglądali. A Robin usiadł i rozglądał się dokoła, jakby przed chwilą spadł z nieba i wylądował w jakimś nie znanym sobie miejscu. Po jakimś czasie, gapiąc się wciąż na roześmianą bandę, podniósł rękę i opuszkami palców delikatnie obmacał sobie ucho.