œle – ale¿ z pana dowcipniœ! – chichota³ – no, przykro mi bardzo, ale tu nie mo¿e pan pracowaæ, sam pan rozumie, in¿ynierze…”; i ojciec wyjaœni³ mi –... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.


– Skoro tak – mama przybra³a ton przedsiêbiorczy – emi-grujemy do Ameryki! Tam te¿ produkuje siê statki i niekoniecznie takie jak „Marsza³ek ¯ukow”!
I kiedy g³os mamy kr¹¿y³ wokó³ paszportów, wiz i pieniê-
dzy, kiedy zastanawia³a siê, jak zdobyæ to, co by³o nie do zdobycia bez odpowiednich wp³ywów i protekcji, nie mó-
wi¹c ju¿ o biletach na transatlantyk, który zawieŸæ nas mia³
42
Winniczki, ka³u¿e, deszcz prosto do Nowego Jorku pod Statuê Wolnoœci, ojciec wydawa³ siê jeszcze bardziej opuszczony i samotny ni¿ na dworcu.
Podobnie jak on nie mia³em ochoty p³yn¹æ do Ameryki; nie chcia³em zamieniaæ mojej ulicy wysadzonej kasztanami na Statuê Wolnoœci czy drapacze chmur, nie pragn¹³em ¿uæ gumy, graæ w baseball i ogl¹daæ filmów z Myszk¹ Miki, za którymi wcale nie przepada³em. Tote¿ tym bardziej garn¹-
³em siê do niego, szuka³em z nim kontaktu i st¹d te¿ spê-
dzaliœmy d³ugie godziny nad p³achtami papieru, na których pewn¹ rêk¹ rysowa³ mi kad³ub kr¹¿ownika „Spalato”, sylwetkê pancernika „Kaiser Max” albo fregaty „Radetzky” –
najczêœciej te w³aœnie okrêty, bo s³u¿y³ na nich ojciec babki Marii, Tadeusz, mechanik Cesarsko-Królewskiej Marynarki Wojennej Austro-Wêgier na Adriatyku.
– „Spalato” – mówi³ ojciec – piêædziesi¹t piêæ metrów d³u-goœci, osiem metrów szeroki, wypornoœæ: trzy i siedem dziesi¹tych, do tego wyrzutnie torpedowe i dzia³a Kruppa, po-patrz tylko jakie! – I wyci¹ga³ z pud³a fotografiê pradziadka Tadeusza stoj¹cego w mundurze elewa-in¿yniera na pok³adzie „Spalato”, prawdopodobnie gdzieœ w Trieœcie albo Poli, i obejmuj¹cego, z jednej strony, pana Ferdynanda Karolkê, tak¿e elewa, a z drugiej, mechanika, Juliusa von Petravica, co brzmia³o doœæ osobliwie, bo „von” nie pasowa³o do „Petravic”, nazwiska przecie¿ chorwackiego.
– Tym statkiem – popada³ w rozmarzenie ojciec – pop³y-nêli kiedyœ do Indii z kontradmira³em Manfronim, chyba w 1889 albo 1890. Trzeba bêdzie to sprawdziæ – dodawa³
i wyci¹ga³ z pud³a kolejn¹ fotografiê: pradziadek Tadeusz nie mia³ tu ju¿ na sobie munduru CK Marynarki Wojennej, 43
Opowiadania na czas przeprowadzki ale wyjœciowy surdut, i patrzy³ na nas uwa¿nym, g³êbokim spojrzeniem. Na dolnym marginesie widnia³ wklês³y napis poci¹gniêty srebrzank¹: „Atelier Artistique Photographique
– Stella”. By³em zachwycony kszta³tem tych liter, podobnie jak dwug³owym or³em Monarchii, tak¿e wklês³ym i srebr-nym. „Lwów, 3-go maja 1911-go” – czyta³em wolno, a wtedy ojciec pokazywa³ pocztówkê z widokiem politechniki, gdzie by³y elew wyk³ada³ mechanikê i fizykê, gdzie zosta³
profesorem, a z czasem tajnym radc¹ dworu. I zaczyna³em go widzieæ, jak w tym swoim surducie przemierza Wa³y Hetmañskie, jak mija pomnik Sobieskiego i jak na siwe, krót-ko przyciête w³osy i klapy surduta opadaj¹ mu wolno kwiaty akacji; i widzia³em go coraz wyraŸniej w tym dziwnym, nieznanym mi mieœcie, które nazywa³o siê Lwów, Lemberg lub Lwiw, mieœcie, które mia³o politechnikê, teatr, dworzec kolejowy, ale nie mia³o portu ani stoczni, i zrozumia³em nagle, dlaczego ojciec zaraz po drugiej wojnie przyjecha³ do Gdañska, dlaczego zapisa³ siê na politechnikê i studiowa³
budowê maszyn okrêtowych.
Mama wysy³a³a listy do Warszawy, do biur, urzêdów i kon-sulatów, ale odpowiedŸ jakoœ nie nadchodzi³a. Tymczasem ojciec przegl¹da³ codziennie rano gazetê, czyta³ nekrologi, prognozê pogody i og³oszenia drobne, i w³aœnie tam, w dziale krótkich anonsów, poœród ofert sprzeda¿y u¿ywanej pralki, zimowego p³aszcza z karaku³ami i rozsady begonii, natrafi³
na trop winniczków, które czeka³y na nas od pocz¹tku tego lata.
– Wysokie ceny skupu – powiedzia³ któregoœ razu, uœmie-chaj¹c siê tajemniczo, po czym w³o¿y³ marynarkê i wyszed³
z domu. A kiedy po dwóch godzinach wróci³, jego uœmiech 44
Winniczki, ka³u¿e, deszcz rozœwietli³ mieszkanie, jakby nagle przesta³o padaæ i jakby wszystkie chmury nad naszym miastem i zatok¹ przepêdzi³
wiatr. – Jutro zabieramy siê do pracy – oœwiadczy³. – I jeœli mi pomo¿esz, zarobimy trochê pieniêdzy.
– To obrzydliwe – uciê³a krótko mama. Nie chodzi³o jej o pieni¹dze, tylko o œlimaki ukryte w trawie i liœciach, które mieliœmy zbieraæ. – Jak mo¿na to braæ do ust!
– Chyba nie mo¿na – przytakn¹³ ojciec – jeœli siê nie jest Francuzem. – I t³umaczy³ z zapa³em, ¿e winniczki, za które dostaniemy pieni¹dze, pojad¹ prosto do Pary¿a, a tam, od-powiednio przyrz¹dzone, trafi¹ na stó³ jako przysmak, jako wyszukana zak¹ska, bo Francuzi to naród wybredny i byle czego do ust nie bior¹, jak – nie przymierzaj¹c – my, a zw³aszcza Rosjanie.
Tak powiedzia³ i nastêpnego dnia, w kaloszach, w deszczo-wych p³aszczach i z koszykami w d³oni, poszliœmy do lasu, mijaj¹c koœció³ Zmartwychwstañców. A kiedy proboszcz pokiwa³ nam rêk¹ i krzykn¹³: „Dobrego grzybobrania!”, ojciec odpowiedzia³ mu: „Bóg zap³aæ!” i w chwilê potem pochyli³ siê nad kit¹ paproci, by z mokrej trawy wydobyæ pierwszego winniczka. Obraca³ go delikatnie w palcach, ogl¹da³
kszta³t muszli i czu³ek, po czym w³o¿y³ œlimaka do koszyka wyœcielonego liœæmi i ruszy³ dalej jak ktoœ, kto przez ca³e ¿ycie nie zajmowa³ siê niczym innym. Id¹c za nim, czu³em, ¿e wkraczam w inny œwiat. Bez ¿alu porzuca³em strumienie i ka-
³u¿e, a tak¿e miejsce, gdzie pod wod¹ kry³a siê sekretna furt-ka do podziemi, bez ¿alu porzuca³em okrêty i Cesarsko-Kró-
lewsk¹ Marynarkê Wojenn¹ Austro-Wêgier na Adriatyku, bo od tego momentu, gdy ojciec w³o¿y³ do koszyka pierwszego winniczka, znalezionego pod krzakiem paproci tu¿ za koœcio-45
Opowiadania na czas przeprowadzki ³em Zmartwychwstañców, nie mia³em w¹tpliwoœci, ¿e to, co robimy, nie jest zwyk³ym zarabianiem pieniêdzy.

Tematy