— Ja siê tym zajmê... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Wa¿ne, ¿e Amadiro i Mandamus opuœcili statek i zmierzaj¹ na Ziemiê szybkim promem.
— To prawda.
— Ty zaœ nie tylko zmyli³eœ Osadników, ale i opóŸni³eœ ich. To oznacza, ¿e nasi pasa¿erowie zdo³ali odlecieæ niepostrze¿enie, a co wiêcej, wyl¹duj¹ na Ziemi przed tym barbarzyñc¹.
— Przypuszczam, ¿e masz racjê. Ale co z tego?
— Sam nie wiem. Gdyby chodzi³o tylko o Mandamusa, w ogóle by mnie to nie obesz³o. To nikt wa¿ny. Ale Amadiro? Skoro porzuci³ domowe wojny polityczne w tak istotnym momencie i przyby³ na Ziemiê, musi siê tu dziaæ coœ absolutnie kluczowego.
— Ale co? — Komandor wygl¹da³ na zirytowanego. W koñcu by³ wpl¹tany, o ma³y w³os œmiertelnie, w coœ tak wa¿nego, a nic z tego nie rozumia³.
— Nie mam pojêcia.
— Czy s¹dzisz, ¿e mo¿e chodziæ o tajne negocjacje na najwy¿szym szczeblu, dotycz¹ce rozleg³ych zmian w uk³adzie pokojowym, podpisanym przez Fastolfe’a?
Doradca uœmiechn¹³ siê.
— Uk³ad pokojowy? Jeœli tak myœlisz, nie znasz naszego doktora Amadira. Nie wybra³by siê na Ziemiê tylko po to, by zmieniæ parê ustêpów w uk³adzie pokojowym. Jemu chodzi o Galaktykê bez Osadników, a je¿eli tu przyby³… có¿, powiem tylko, ¿e nie chcia³bym byæ w skórze tych barbarzyñców.
Ufam, przyjacielu Giskardzie — stwierdzi³ Daneel — ¿e pani Gladia nie martwi siê nasz¹ nieobecnoœci¹. Czy mo¿esz rozpoznaæ j¹ z tej odleg³oœci?
— Wyczuwam jej umys³ s³abo, lecz wyraŸnie, przyjacielu Daneelu. W tej chwili jest z kapitanem. Dostrzegam zdecydowan¹ radoœæ i podniecenie.
— Doskonale, przyjacielu Giskardzie.
— Dla mnie nie tak doskonale. Czujê niepokój, przyjacielu Daneelu. Drêczy mnie wielkie napiêcie.
— Przykro mi to s³yszeæ, przyjacielu Giskardzie. Czy mogê wiedzieæ, jaki jest jego powód?
— Byliœmy tu przez jakiœ czas, podczas gdy kapitan negocjowa³ z auroriañskim kr¹¿ownikiem.
— Owszem, ale kr¹¿ownik odlecia³. NajwyraŸniej kapitan; zdo³a³ ich przekonaæ.
— Uczyni³ to w sposób, o którym nie masz pojêcia. Natomiast ja tak, w pewnym stopniu. Choæ kapitan przebywa³ w innym pomieszczeniu, bez k³opotu wyczuwa³em jego umys³. Pe³en by³ ogromnego napiêcia i zdenerwowania, a pod nimi, rosn¹cego poczucia straty.
— Straty, przyjacielu Giskardzie? Czy zdo³a³eœ ustaliæ, ona dotyczy³a?
— Nie potrafiê opisaæ sposobu, w jaki analizujê podobne rzeczy. Mam jednak wra¿enie, i¿ strata ta nie przypomina³a tych, które wyczu³em w przesz³oœci, i nie wi¹za³a siê z kwestiami bardziej ogólnymi czy te¿ z przedmiotami. Roztacza³a aurê — to niew³aœciwe s³owo, lecz ¿adne inne nie pasuje tu lepiej — czegoœ zwi¹zanego z utrat¹ okreœlonej osoby.
— Pani Gladii?
— Tak.
— To ca³kiem naturalne, przyjacielu Giskardzie. Przed kapitanem stanê³a koniecznoœæ przekazania jej statkowi auroriañskiemu.
— Uczucie by³o na to zbyt silne. Zbyt rozpaczliwe.
— Rozpaczliwe?
— To jedyne okreœlenie, jakie przychodzi mi na myœl. Poczuciu straty towarzyszy³ przejmuj¹cy ¿al. I nie chodzi³o o to, ¿e pani Gladia przeniesie siê gdzieœ i z tej przyczyny pozostanie niedostêpna. W koñcu taki stan rzeczy móg³by w przysz³oœci ulec zmianie. Nie, kapitan czu³, jakby pani Gladia mia³a przestaæ istnieæ i pozostaæ niedostêpna na zawsze.
— Uwa¿a³ zatem, ¿e Aurorianie j¹ zabij¹? Z pewnoœci¹ to niemo¿liwe.
— Owszem. I nie o to mu chodzi³o. Dostrzeg³em niæ poczucia osobistej odpowiedzialnoœci, po³¹czon¹ z g³êbokim lêkiem przed rozstaniem. Badaj¹c umys³y innych cz³onków za³ogi doszed³em do wniosku, i¿ kapitan z rozmys³em skierowa³ swój statek wprost na auroriañski kr¹¿ownik.
— To tak¿e nie jest mo¿liwe, przyjacielu Giskardzie — odpar³ cicho Daneel.
— Musia³em to zaakceptowaæ. Pierwszy impuls nakazywa³ mi odmieniæ emocje kapitana tak, by zmusiæ go do zmiany kursu, lecz nie mog³em tego zrobiæ. By³ tak zdecydowany, pe³en determinacji i, mimo napiêcia, zdenerwowania i obaw przed strat¹, przekonany o niew¹tpliwym sukcesie…
— Jak móg³ jednoczeœnie lêkaæ siê rozstania i œmierci i czuæ pewnoœæ, ¿e zwyciê¿y?