Biało emaliowane metalowe drzwi zwisały uchylone na zardzewiałych zawiasach, odsłaniając puste, ciemne wnętrze.
Klatka schodowa po południowej stronie kuchni pięła się w jeszcze gęstszy cień. Ruszył w tamtym kierunku między piecem z żelaznym rusztem a komórką, potykając się o stosy potłuczonych talerzy i ciężkich, mńiejszych garnków pokrytych gładkimi warstwami kurzu. Wstąpił na schody.
Na ich szczycie natknął się na wahadłowe drzwi; jedno skrzydło, wyrwane z zawiasów, zwisało opierając się o ścianę, drugie ktoś kopniakiem rozłupał na ukos. Odepchnął to zwisające i wszedł do jadalni.
Połowę powierzchni sali zajmowały trzy długie stoły z ciemnego drewna. Wzdłuż ich krawędzi ciągnęły się równe rzędy krzeseł ustawionych do góry nogami na blatach. Za stołami kończył się dywan i zaczynał drewniany parkiet. W sali można było urządzić spory bal; ciągnęła się aż do frontowej ściany domu, gdzie wysokie, zwieńczone łukami okna umożliwiały podziwianie wschodzącego słońca. Światło poranka rozmazywało się srebrzystą szarością po blatach stołów.
W sali unosił się zapach kurzu i raczej przykra woń kwiatów. Michael rozejrzał się na boki i jego wybór padł na szerokie drzwi po prawej. ,
Otworzywszy je znalazł się w równie zdewastowanym i imponującym foyer z nowoczesnymi miękkimi sofami stojącymi wzdłuż ścian pod takimi samymi wysokimi, łukowato sklepionymi oknami, jakie widział w jadalni. Na małym podeście rozpierał się niczym zdeptany żuk wielki, rozwalony fortepian. Po przeciwległej stronie foyer znajdowały się okazałe schody ze złotymi poręczami na toczonych kolumienkach z czarnego drewna, przeniesione tu
prosto z jakiegoś zamczyska albo z luksusowego transatlantyku. Michael spojrzał w górę. Od schodów, przez cały górny podest biegła balustrada.
- Ne there! Hoy ac!
Bezpośrednio nad nim, przez kamienno-metalową poręcz balustrady wychylała się największa kobieta, jaką w życiu widział. Cofnęła się. Trzeszczenie podłogi pozwalało mu śledzić jej kroki zbliżające się do schodów. Bezkształtne cielsko widziane poprzez słupki balustrady zdawało się ważyć co najmniej dwieście kilogramów; mierzyła sobie ze dwa metry wzrostu, a jej ramiona, zasłonięte długimi rękawami czarnego kaftana, były grube jak szynki i przypominały je kształtem. Twarz kobiety kojarzyła się z wielką bryłą białego ciasta, w którą wciśnięto oczy i usta, zwieńczoną dobrze utrzymanymi, długimi czarnymi włosami.
- Halo - wykrztusił Michael łamiącym się głosem. Przystanęła u szczytu schodów i walnęła otwartą dłonią w poręcz. - Ha-lo - powtórzyła, a jej malutkie oczka rozszerzyły się niemal niezauważalnie. Michael nie mógł się zdecydować, czy zostać, czy uciec. - Antros. Jesteś człowiekiem. Skąd się tu wziąłeś, u diabła?
Wskazał palcem na tyły domu. Stamtąd. Wszedłem przez bramę winnicy.
- Nie mogłeś wejść tamtędy - zawyrokowała kobieta teraz bardziej tubalnym głosem. Ta brama jest zamknięta.
Wyjął z kieszeni spodni futerał na klucz i uniósł go nad głowę. Posłużyłem się tym.
- Klucz! - Zaczęła schodzić powoli po schodach, pokonując każdy stopień z wielką ostrożnością, bo i powinna. Była tak ciężka, że gdyby upadła, zabiłaby się i zwaliła na dół razem ze schodami. Kto ci to dał?
Michael nie odpowiedział. - Kto ci to dał?
- Pan Waltiri - wybąkał Michael.
- Waltiri, Waltiri. - Była już na dole i kołysząc się na boki jak kaczka, wolno zbliżała się ku niemu. Przy każdym kroku jej ramiona zataczały szerokie łuki, żeby uniknąć zderzenia z rozhuśtanymi biodrami. Nikt tu nie przychodzi - powiedziała zwalniając i zatrzymując swą rozedrganą masą na kil
ka kroków przed Michaelem. - Mówisz po kaskaryjsku albo po nerbsku?
Potrząsnął głową, nie rozumiejąc, o co jej chodzi. - Tylko po angielsku?
- Znam trochę francuski - powiedział. - Uczyłem się go dwa lata w szkole średniej. I trochę hiszpański.
Zachichotała i nagle wybuchła głośnym, piskliwym, smutnym rechotem. - Francuski, hiszpański. Jesteś nowy. Zdecydowanie nowy.
Nie mógł temu zaprzeczyć. - Gdzie ja się znalazłem? -- Od kiedy tu jesteś? -- spytała. nie odpowiadając. - Chyba od jakiejś pół godziny.
- O której godzinie wyszedłeś? - Skąd?
- Ze swojego domu, chłopcze - powiedziała, a jej głos znowu przybrał jakąś ponurą barwę.
- Około pierwszej po północy.
- I nie wiesz, gdzie jesteÅ› ani kim jestem ja?
Potrząsnął głową. Obok strachu zaczął w nim powoli narastać gniew.
- Nazywam się Lamia - powiedziała ogromna, korpulentna kobieta. - A ty? - Uniosła jedną rękę i wycelowała w niego zadziwiająco delikatny palec.
- Michael - przedstawił się. - Co masz ze sobą?
Wyciągnął przed siebie puste ręce. - Tylko ubranie. Klucz. - Co masz w kieszeni kurtki?
- Książkę.
Skinęła głową niemal unieruchomioną na postumencie potężnego karku. W rezultacie włożonego w to wysiłku broda zatonęła jej w tłustej piersi. - Przysłał cię pan Waltiri. Gdzie on jest? - Nie żyje.
Znowu zaniosła się rechotem, jakby usłyszała coś zabawnego. Ja też nie żyję. Jestem nieżywa jak ten dom, nieżywa jak milion snów! - Jej śmiech tłukł się między ścianami i sufitem niczym spłoszony ptak. - Potrafisz wrócić?
- Nie wiem - powiedział. - Chciałbym.
- Chciałbyś. Przyszedłeś tutaj i chcesz wracać. Nie wiesz jak?
Potrząsnął głową.
- No to też jesteś martwy. Utknąłeś tutaj. No cóż, przynajmniej masz towarzystwo. Ale musisz opuścić ten dom. Nikt nie zostaje tu na noc.
Drżał już na całym ciele i był zły na siebie, że się boi. A to, jak ta kobieta milcząc patrzyła na niego, pogarszało jeszcze sprawę. No dobrze - odezwała się w końcu. Niedługo się dowiesz. Wrócisz do tego domu jutro rano.
- Dopiero ranek - zaoponował Michael.
I będziesz potrzebował całego dnia, żeby wyjaśnić swoją sytuację. Chodź ze mną.
Obeszła schody w koło i otworzyła wielkie drzwi frontowe. Zszedł za nią posłusznie po kamiennych stopniach na brukowany dziedziniec; przecięli wąską ścieżkę i znaleźli się na bitym trakcie wijącym się między niskimi, pozbawionymi drzew pagórkami.