Twoi aniołowie byli już gotowi zebrać w wielkie kosze resztki mojego wojska jak korę ściętych drzew i wysypać je w otchłań Twojej wieczności.
Wymknęliśmy się z tych koszy dziurą nie większą od łepka szpilki. Nie potrafię sobie teraz znaleźć tutaj miejsca. Ile razy od tej chwili spojrzę na zwykłe pole jęczmienia w słońcu — harmonię błotnistej ziemi i światła, zdolną dać pokarm
człowiekowi, widzę w nim jakby pojazd albo tajemne przejście, choć nie wiem,
co on wiezie i dokąd prowadzi. Widziałem, jak ze studni w El Ksour wyrastają
miasta, mury obronne i wielkie wiszące ogrody.
Moi żołnierze piją i myślą o swoich brzuchach. Nie ma w nich nic poza za-
spokojeniem ciała. Tłoczą się dokoła maleńkiego otworu w ziemi. A na jego dnie jest tylko chlupotanie czarnej wody, kiedy porusza jej powierzchnię pysk spuszczonego naczynia. Ale kiedy woda padnie na suche ziarno, które nie wie o sobie nic poza tym, że woda przynosi mu rozkosz, budzi nieznaną moc stwarzania miast i murów obronnych, i wielkich wiszących ogrodów.
Nie potrafię znaleźć tu swojego miejsca, chyba że Ty staniesz się zwornikiem
sklepienia, wspólną miarą i sensem wszystkiego. Pole jęczmienia, studnia w El
Ksour i moje wojsko — wszystko to jest jak bezładnie rzucone tworzywo; chyba
że Twoja obecność widoczna w głębi pozwoli mi dojrzeć w nim jakieś miasto
warowne wznoszone pod gwiazdami”.
CLVII
Niebawem stanęliśmy naprzeciw miasta. Jedno, co było w nim dostępne na-
szym oczom, to czerwone mury niezwykłej wysokości, które zwracały się w stro-
nę pustyni jakby lewą stroną, pogardliwe, wyzbyte wszelkich ozdób, występów,
blanków, i które w oczywisty sposób nie były przeznaczone do oglądania z ze-
wnątrz.
*
*
*
Kiedy patrzysz na miasto, ono też patrzy na ciebie. Przeciwko tobie wzno-
si wieże. Spogląda na ciebie spoza wycinanych blanków. Zamyka albo otwiera
przed tobą bramy. Albo chce być kochane, uśmiecha się do ciebie i zwraca ku
tobie klejnoty — ozdoby swojego oblicza. Kiedy zdobywaliśmy miasta, zawsze
nam się zdawało, że nam się oddają: były bowiem tak zbudowane, aby wchodzący
dobrzeje mógł objąć spojrzeniem. Czy jesteś włóczęgą, czy zdobywcą, monumen-
talne bramy i królewskie ozdobne wejścia przyjmują cię jak księcia.
Ale kiedy mury, rosnąc w oczach, kiedyśmy się zbliżali, wydawały się w naj-
oczywistszy sposób odwracać do nas tyłem, niewzruszone jak nadmorskie skały
i jakby poza miastem nie istniało absolutnie nic — moi ludzie odczuli niepokój.
Pierwszy dzień poświęciliśmy na to, aby je obejść powoli, w poszukiwaniu
jakiejś szczerby czy szczeliny, albo przynajmniej jakiegoś przejścia, choćby za-murowanego. Nic. Obchodziliśmy tak miasto na odległość strzału ze strzelby, ale choć ze strony moich żołnierzy przejętych coraz większym niepokojem, rozległo się kilka wyzywających salw, żaden odzew nie naruszył ciszy. Miasto ukryte za murami było jak aligator okryty grubą skórą, który nie raczy nawet na widok człowieka przerwać swojej drzemki.
*
*
*
Z jakiejś oddalonej wyniosłości terenu, a więc nie z lotu ptaka, ale spojrze-
niem poziomym, dojrzeliśmy gęstą zieleń jak grzędę rzeżuchy. Tymczasem na
362
zewnątrz murów nie widać było ani źdźbła trawy. Tylko ciągnące się w nieskoń-
czoność piaski i skały kruszejące w słońcu — tak gruntownie wszystkie źródła
tej oazy zostały wyczerpane wewnątrz miasta. Mury przytrzymywały w swoim
obrębie roślinność, jak hełm przytrzymuje włosy. Ogłupiali przechadzaliśmy się o parę kroków od raju zagęszczonej zieleni, wybuchu drzew, ptaków i kwiatów,
zduszonego pasem murów niby bazaltowym kraterem.
*
*
*
Kiedy żołnierze przekonali się, że w murze nie ma najmniejszej szczeliny, nie-
których zdjął strach. Zatem to miasto, jak pamięć ludzka sięga, nie wysłało ani nie przyjęło w swoje mury żadnej karawany. Żaden podróżny nie przywiózł tu, razem
ze swoimi jukami bakcyla odległych obyczajów. Żaden kupiec nie wprowadził
do użycia przedmiotu, gdzie indziej zwykłego. Żadna branka, pojmana w dale-
kim kraju, nie połączyła swojej krwi z miejscową. Moim ludziom wydawało się,
że dotykają skóry jakiegoś przedziwnego potwora, który nie ma nic wspólnego