Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Pułkownik był właścicielem mnóstwa farm i ponad stu niewolników. Czasem zjeżdżała się
konno gromada gości z jakich dziesięciu czy piętnastu mil dookoła; zostawali kilka dni i dalej
bawić się, hulać po polach i na rzece, w dzień urządzać pikniki i tańce w lesie, a wieczorem bale
w domu. Większość tych ludzi należała do rodziny Grangerfordów. Mężczyźni przywozili ze
sobą strzelby. Były to prawdziwe wyższe sfery, możecie mi wierzyć.
W okolicy mieszkał jeszcze inny klan – pięć czy sześć arystokratycznych rodzin, z których
prawie wszystkie nosiły nazwisko Shepherdsonów. Mieli oni tak samo pańskie tony i byli tak
samo bogaci, dobrze urodzeni i dumni jak rodzina Grangerfordów. Shepherdsonowie i
104
Grangerfordowie korzystali z tej samej przystani, położonej o jakie dwie i pół mili w górę rzeki,
więc jak czasem jeździłem na przystań z gromadą naszych, widywałem tam gromady
Shepherdsonów na ich pięknych koniach.
Któregoś dnia, kiedy polowaliśmy z Buckiem w lesie daleko od domu, wpadł nam w ucho
tętent konia. Przechodziliśmy właśnie przez drogę. Buck zawołał:
– Prędko, Georgej! Migiem do lasu!
Skoczyliśmy między drzewa i wyglądamy zza krzaków. Po chwili ukazał się na drodze
urodziwy, młody mężczyzna; siedział na koniu swobodnie i wyglądał jak żołnierz ze strzelbą
opartą o łęk siodła. Widziałem go już kiedyś. Był to młody Harney Shepherdson. Strzelba Bucka
huknęła mi tuż nad uchem i Harneyowi spadł kapelusz z głowy. Porwał strzelbę w ręce i
pogalopował w kierunku naszej kryjówki. Ale myśmy nie czekali. Rzuciliśmy się biegiem przez
las. Las nie był w tym miejscu gęsty, więc co rusz oglądałem się za siebie, żeby uskoczyć w bok
z linii strzału, i dwa razy widziałem, jak Harney składa się do Bucka. A potem zawrócił i
odjechał drogą, którą nas gonił – pewnie żeby podnieść kapelusz, ale tego już nie widziałem. Nie
zwolniliśmy kroku, dopóki nie dopadliśmy domu. Oczy starego pułkownika błysnęły – myślę, że
z zadowolenia – a potem twarz mu się tak jakoś wygładziła i rzekł dość łagodnie:
– Nie podoba mi się to strzelanie zza krzaka. Czemuś nie wystąpił otwarcie na drogę, mój
synu?
– Shepherdsonowie nigdy tego nie robią, ojcze. Oni zawsze wykorzystują sytuację. Słuchając
opowieści Bucka panna Charlotta podniosła do góry głowę niczym jaka królowa, a nozdrza jej
drgały i z oczu sypały się iskry. Tom i Bob mieli miny ponure, ale nie odezwali się słowem.
Panna Zofia strasznie pobladła, ale jak tylko usłyszała, że Harney Shepherdson nie jest ranny,
wróciły jej rumieńce.
Przy pierwszej sposobności odprowadziłem Bucka na bok, za stodołę między drzewa i pytam:
– Czyś ty naprawdę chciał go zabić, Buck?
– No chyba!
– A co on ci takiego zrobił?
– On? Nic mi nie zrobił.
– Więc za co go chciałeś zabić?
– Och, za nic – to tylko idzie o ten zastarzały spór rodzinny.
– Co to jest takiego, ten zastarzały spór rodzinny?
105
– Gdzieś ty się chował? Nie wiesz, co to spór rodzinny?
– Nie mam pojęcia. Wytłumacz mi.
– No więc taki spór rodzinny wygląda mniej więcej tak: jeden człowiek kłóci się z drugim
człowiekiem i zabija go. Wtedy brat zabitego zabija tego pierwszego; wtedy pozostali po obu
stronach bracia biorą się do siebie. Potem przychodzi kolej na kuzynów i po trochu wszyscy się
wzajemnie wybijają, i nie ma już żadnego sporu rodzinnego. Ale to się strasznie wlecze i trwa
niemożebnie długo.
– A ten wasz spór dawno się zaczął?
– Jeszcze jak! Ze trzydzieści lat temu albo coś koło tego. O coś się tam kłócili i była sprawa
sądowa, i ktoś przegrał tę sprawę. A ten, który tę sprawę przegrał, zastrzelił tego, który sprawę
wygrał, co przecież jest całkiem zrozumiałe. Każdy by tak zrobił.
– O co była ta kłótnia, Buck? O ziemię?
– Może... tak naprawdę to nie wiem.
– No, a kto pierwszy zaczął strzelanie? Grangerford czy Shepherdson?
– Skąd ja mogę wiedzieć? Przecież to było strasznie dawno temu.
– I nikt już nie pamięta?
– O tak. Ojciec chyba pamięta i może jeszcze jacyś inni ludzie. Ale wcale sobie nie mogą
przypomnieć, od czego się kłótnia zaczęła.
– Czy dużo po obu stronach zginęło, Buck?
– Pewnie. Była już cała kupa pogrzebów. Tylko nie zawsze się zabijają. Na przykład ojciec