Każdy jest innym i nikt sobą samym.

I natychmiast, z wyraźnym niepokojem, pomacał się po tyłku.
Justynka znieruchomiała. Elegancki młodzieniec, u progu rozrywkowej sali czyniący tak intymne gesty, to było coś okropnego. I nie jakaś chorowita niedojda, tylko Konrad, zgoła przeciwieństwo niedojdy, nawet i nie chorowitej! Ciotka w tym momencie przeniosła się o stopnień niżej, potem z dużym zapałem o następny stopień, Konrad szybko pochylił się ku niej i to pochylanie powstrzymał w połowie. Zamarł. Sięgnął dłonią ku własnym tyl­nym rejonom, pohamował ruch, zbiegł w dół cztery stopnie i z tej dolnej pozycji energicznie chwycił ciotkę pod rękę.
Ciotka nie stawiała żadnego oporu, ale i tak pod­niósł ją z dużym wysiłkiem. Do pokonania mieli jeszcze kilka ostatnich stopni. Znieruchomiała Jus­tynka doskonale rozumiała, dlaczego nie usiłuje wlec jej pod górę, w dół znacznie łatwiej, ale przecież kiedyś trzeba będzie! Ciotka nie zostanie tu aż do chwili wytrzeźwienia, co bez wątpienia nie nastąpi wcześniej niż jutro! Zostanie do jutra...? Ale przecież w takim stanie w ogóle jej nie wpuszczą!
Urżnięta na bojowo Malwina, zyskawszy poziomy grunt pod nogami, stanowczo ruszyła w kierunku recepcji. Pomieszczenie widziała wprawdzie podwój­nie, ale na to była rada, należało po prostu zamykać jedno oko i wtedy wszystko robiło się pojedyncze. Wściekły i zrozpaczony Konrad starał się już tylko utrzymać ją w pionie, co przychodziło mu z trudnoś­cią, czuł się zmuszony bowiem pilnować spodni. Uruchomiona wreszcie Justynka zbiegła na dół, nie pojmując, czemu on stawia takie drobne kroczki, jakby coś go spętało w kolanach.
Na widok Justynki Konrad doznał wybuchu prze­ciwstawnych uczuć. Szczęścia i ulgi, bo chyba ona mu z tą tłustą gangreną pomoże, oraz przerażenia i rozpa­czy, bo te spodnie cholerne...! Wszyscy niech go widzą, cały świat niech ogląda do upojenia, ale prze­cież nie podrywana z takim wysiłkiem dziewczyna...!!!
Justynka bez słowa chwyciła Malwinę pod drugie ramię. Malwina nie zwróciła na nią żadnej uwagi.
- Będę... grała... - oznajmiła z zaciętością. - To... jest... kasyno... Tuuuu! Będę grała!
Postąpiła kilka kroków, obejrzała się na Justynkę i poznała ją.
- O, jesteś... A nie było... cię? - zdziwiła się nagle.- Jesteś... dwie...A-lecza-sem jes-teś jed-na.Jes-teś?
- Tak, już jestem. Jedna - potwierdziła Justynka i z rozpaczą spojrzała na Konrada. Konrad odwza­jemnił się jej spojrzeniem, wyrażającym całkowitą bezradność i beznadziejność.
Grupa z ciągnącą ku przodowi Malwiną dotarła do recepcyjnej lady.
Panienki w recepcji bez problemu odgadły, iż to jest właśnie zaanonsowana już dama o osobliwych upodobaniach. Popatrzyły, taktownie kryjąc zacie­kawienie.
Malwiną nie zionęła ohydną gorzałą ani nawet piwem. Szlachetne wino, połączone z koniakiem, stworzyłoby niewątpliwie aromat, acz łagodniejszy, to jednak jednoznaczny, gdyby nie to, iż niedokładnie skoordynowane ruchy w łazience wylały na nią Chanel numer 5 w nieco nadmiernej ilości, zaś w miejsce płynu do płukania ust, który wydawał się jej niezbęd­ny, użyła toniku do zmywania twarzy, silnie pachną­cego rumiankiem. Zionęła zatem jakby ziołowym Chanelem, makijaż ułożył jej się cudem boskim rów­no i tylko figlarne łypanie jednym okiem mogło bu­dzić drobne podejrzenia. Nie ma jednakże zakazu posługiwania się w kasynie jednym okiem, obojętne, figlarnie czy nie, nikt jej zatem nie czynił żadnych wstrętów, ku śmiertelnemu zdumieniu tak Justynki, jak i Konrada.
Tylko Konrad, zmuszony do tego niejako przez Karola, posiadał stałą kartę wstępu, Malwinę i Justynkę należało zarejestrować, co potrwało dłuższą chwilę. Uczepiona lady, Malwiną czekała spokojnie, pełna jakiejś triumfalnej satysfakcji, dzięki czemu jej asysta zdołała zamienić ze sobą kilka słów na uboczu.
- Boże jedyny, co się dzieje? - jęknęła Justynka.
- Myślałem, że ty wiesz - zdenerwował się Konrad. - Złapałem ją tu nagle, jak zlatywała ze schodów.
- A, to dlatego...
- Co dlatego?
- Siedziała z tobą na dole...
- A co miałem zrobić? Wypsnęła mi się z ręki. Było u was jakieś przyjęcie?
- Nic o tym nie wiem, nie było mnie w domu. Zobaczyłam ją, jak wsiadała do taksówki, i zgadłam, że coś nie gra...
- Bóg ustrzegł, że taksówką, a nie sobą!
- A co ty tu robisz?
- Nic, przyszedłem prywatnie. Rany boskie, co teraz?
- Nie wiem. Ona chce grać?
- Owszem. Uparła się.
- Może jej zabraknie pieniędzy. Bardzo cię prze­praszam...
- Za co?!
- Nie wiem. No, w końcu to moja ciotka...
- Ale moja klientka. Obcą babę oddałbym w ręce wykidajły i cześć. Klientki nie mogę.
- To co teraz? Pozwolić jej tu zostać?