Dalmau Moner, który szedł na końcu i był najbardziej zmęczony, musiał kilka razy odetchnąć, zanim odpowiedział... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.


- Już wam mówiłem. Nicolas Eymerich jest tak przenikliwy, że aż budzi grozę. Nieprzypadkowo dwa lata temu został inkwizytorem generalnym Aragonii. Bardzo go kochałem, ale życzę sobie, aby nadal myślał, że umarłem.
Niemiec prychnÄ…Å‚.
- Od jak dawna tu jesteśmy? Od prawie pięciu lat, jeśli się nie mylę. A jednak nasza obecność w klasztorze nie wzbudziła nigdy nadmiernej ciekawości. Nikt nie dowiedział się o naszym zadaniu.
- Nie znacie brata Eymericha - wymamrotał Dalmau. - Gdyby mnie spotkał, wystarczyłaby mu chwila, aby odkryć, kim jestem, z kapturem czy bez kaptura, godzina, by zrozumieć, co tu robimy, a dzień, by domyślić się naszej misji. Kiedy dobiegła mnie wieść, że wybiera się tutaj w drodze powrotnej z Sardynii, pojąłem, że już czas zmienić kwaterę i że tajemnica naszego przedsięwzięcia jest zagrożona.
- Mówicie to z żalem - zauważył Kastylijczyk. - Przywiązaliście się do waszej celi?
- Nie. Żałuję tylko tego, że nie zobaczę się z Nicolasem. Nigdy nie miałem ucznia tak błyskotliwego i tak oddanego walce z siłami zła. Czasem nawet za bardzo, tak że mnie przerażał. - Dalmau westchnął, potem podniósł laskę i oparł ją na następnym stopniu. - Dalej, idziemy. Obejrzyjmy tę naszą nową kryjówkę.
Znów zaczęli się wspinać. Nie musieli iść na samą górę. Wejście do wieży znajdowało się w połowie wysokości budowli. W części zasłaniały je zarośla i pnącza.
Dostawszy się tam, Kastylijczyk odwrócił się i popatrzył na rozciągającą się poniżej panoramę Gerony. Opadała łagodnie, dachami ze słomy lub łupka, z ostrymi wieżyczkami dzwonnic, przytulona do rzeki Onyar. Wskazał palcem zalesione stoki na prawym brzegu.
- Jeśli się nie mylę, mamy przed sobą górę z twierdzą Montjuich. To tam Żydzi chowają swoich umarłych.
Blask wody zmusił Monera do przymknięcia oczu.
- Pewnego dnia pochowamy ich tam wszystkich - wycedził mściwie.
Kastylijczyk pochylił głowę i wszedł do wnętrza. Natychmiast usłyszeli głos pełen zgorszenia.
- Ależ to studnia!
Kiedy inni do niego dołączyli, podniosły się podobne okrzyki:
- Tutaj nie da się mieszkać!
- To przecież cysterna!
- Przypomina grobowiec!
Rzeczywiście, stali nad szeroką i przepastną studnią, może pochodzenia arabskiego, w głąb której schodziło się krętymi schodami. Ktoś - z pewnością przeor - zadbał, by na ścianach umocować pochodnie i przynieść pięć sienników. Mimo to z kamieni sączyła się woda, a pomieszczenie istotnie wyglądało jak nieczynna cysterna.
- Dalej - nakazał Dalmau, nieco poirytowany. - Zostaje my tu tylko na kilka dni, do czasu, aż udoskonalimy krąg władzy. Zresztą wiemy wszyscy, że w Montiel będzie gorzej.
Ojciec Włoch cieszył się takim autorytetem, że protesty ucichły jak nożem uciął. Stopnie były śliskie i wyszczerbione, schodzili więc powoli. Dopiero niżej, tam gdzie studnia stawała się szersza, pięciu dominikanów usiadło na siennikach. Niemiec nawet się położył.
Dalmau dotarł tam bez tchu i przeklinał swoją starość jak nigdy dotąd. Zauważył skorpiona przy posłaniu. Zastanowił się, lekko rozbawiony, co by teraz zrobił młody Nicolas. Ale nie było czasu na głupstwa. Poczekał, aż bicie jego serca uspokoi się nieco, i zapytał:
- Który z was ma księgę? Niemiec podniósł się.
- Ja.
Poszukał w sakwie, którą miał przy pasku, i wyjął zniszczony manuskrypt.
- Wczoraj zleciłem kowalowi z klasztoru wykonanie kopii rysunków pieczęci i wykucie ich według instrukcji z Lemegetonu. Kazałem mu także sporządzić kopię mosiężnej czary z Goetii i Ars Notaria.
- To długa praca - zauważył Francuz.
- Zapewnił mnie, że skończy wszystko przed upływem ty godnia. Nie muszę chyba dodawać, że nakazałem mu milczenie. Choć ktoś, kto nie zna Lemegetonu, i tak nie domyśli się, do czego służą pieczęcie.
Słysząc dwa razy wymówiony tytuł księgi, wszyscy się przeżegnali, jakby mógł on przywołać złe moce. Dalmau, bardzo zdenerwowany, ścisnął w dłoni laskę i wstał. Przyjrzał się murom studni, całym w pajęczynach. Nagle ni stąd, ni zowąd powiedział:
- Dziś w nocy udało mi się przenieść duszę do innego ciała.
Rozległy się okrzyki. Wszyscy bracia zerwali się i podekscytowani obstąpili mnicha. Z tego zgiełku Dalmau wyłowił jedynie pytanie Kastylijczyka:
- Jak tego dokonaliście?
Podniósł dłoń, aby przywrócić ciszę. Kiedy ucichli, oświadczył:
- Tak jak mówił baal szem z Call, nie istnieje żadna określona metoda. Ha-ataka, przeniesienie, następuje dzięki sile woli. Jednak ten, w kogo wstępuje dusza, musi mieć pewne cechy.
- Jakie? -zapytali.
Dalmau spojrzał na nich surowo.
- Zważcie, bracia, że nie są to rzeczy małej wagi. Nadmiar niezdrowej ciekawości jest ciężkim grzechem.
Poczekał, aż zakonnicy spuszczą oczy, i powoli mówił dalej:
- Próbowałem nawiedzić przeora, ale bezskutecznie. Nie udało się też z wikariuszem i innymi zakonnikami. Już miałem zaprzestać starań, gdy pomyślałem o jednym z nowicjuszy. O tym chłopcu z niewinną twarzą, który przewraca strony kodeksów podczas wspólnego czytania w jadalni.
Francuz zmarszczył swoje siwe krzaczaste brwi.
- To musi być Pedro Bagueny. Odbywa nowicjat w klasztorze w Empúries, a w Geronie jest tymczasowo. Wygląda na trzynaście albo czternaście lat.
- Tak, to właśnie on - potwierdził Dalmau. - Próbowałem go sobie wyobrazić, a chwilę później moja dusza znalazła się obok jego duszy. To jest właśnie ibbur.
Wyznanie było wstrząsające. Przez chwilę bracia milczeli. Wreszcie odezwał się, ściszonym tonem, Katalończyk:
- Muszą istnieć stworzenia szczególnie podatne na zawładnięcie. Jednak nie potrafię uwierzyć, że to jedynie rzecz woli. Gdyby to była prawda, zjawisko to zdarzałoby się bardzo często. Tymczasem nim poznałem wiarę ludzi w ibbur i gilgul, nigdy nie zetknąłem się z niczym podobnym.
Dalmau westchnął ciężko. To, co miał wyznać, sprawiało mu dotkliwy ból.

Tematy