Śledzie cioci Kasi były należycie wymoczone i czekały jedynie na cebulę. Dzień był piękny, ozłocony jesiennym, dukatowym połyskiem. Miejsce zebrania przy ulicy Zawiłej gotowe na przyjęcie gości. Rejent na portrecie jakiś bardzo uroczysty, chociaż z troską tajemną na czole. Wisiał spokojnie i nie wyprawiał awantur. O siódmej rano zjawiła się pani Marta Cegłowska z zapytaniem:
- Czy się nie spóźniłam?
Bez wielkich ceremonii uściskała pannę Katarzynę, zapytawszy ją z wyrzutem, czemu nigdy do niej nie przyjechała. Ciocia Kasia odrzekła serdecznie i wcale rozsądnie, że jej nikt nigdy nie zapraszał, skoro jednak poznała przemiłą kuzynkę, nie omieszka tego uczynić. Pytania i odpowiedzi leciały jak grad, a przestały padać jedynie dlatego, że trzeba było wyruszyć na żałobne nabożeństwo za udręczoną wielkim niepokojem duszę rejenta.
Zjawili się w kościele wszyscy oprócz pana Dziurawca, który albo nie chciał z jakichś powodów pokazywać się Panu Bogu na oczy, albo też zapomniano go zawiadomić o żałobnej uroczystości. Łajdak Ralf, zamiast patrzeć na czarny katafalk, nie odejmował spojrzenia od kościuszkowskiego profilu panny Janiny. Ciocia Marta modliła się żarliwie na swój sposób za rejenta, zapytując natarczywie Pana Boga: „Czy wieczne odpoczywanie raczysz mu dać, Panie?” - Matka Maciusia, siedząc w ławce, przytuliła do siebie dziecko, które jakby z bolesnym przejęciem słuchało organów.
Wszystkich Mościrzeckich ogarnęło wzruszenie. Nie! Nie wszystkich… Aptekarz Alojzy, cały czarno odziany, z czarnym parasolem w ręku, z głową na czarno pomalowaną, spoglądał czarnym spojrzeniem na czarne kiry. Na obliczu czarną miał zgryzotę, a w głowie czarne myśli. Wyglądał jak czarny szatan, co w czarnym przebraniu zdołał się wślizgnąć na nabożeństwo i teraz w pobliżu święconej wody niewypowiedzianie cierpi. Od czasu do czasu spoglądał chmurnie na pannę Katarzynę, która obie ręce skrzyżowawszy na piersiach, modliła się gorąco.
Nieboszczyk rejent, gdzieś na dalekiej gwieździe siedzący, musiał się radować niewymownie, patrząc z wysokości na gromadkę potomków, żarliwie proszących niebo o spokój jego krętackiej duszy. Nie podobał mu się zapewne wcale się nie modlący aptekarz, który się zjawił, bo się zjawić musiał, ale z sercem robaczywym; czarna owca wśród śnieżnobiałej trzódki Do tego wszystkiego pierwszą wyszedł z kościoła, ledwie się skończyło nabożeństwo, krokiem szybkim i przypominającym ucieczkę, podczas kiedy inni wychodzili ze skupieniem na twarzy i z powagą, rozdając jałmużny. Ralf ją rozdawał hojną ręką, tak że jeden ślepiec krzyknął ze zdumienia, ujrzawszy, ile dostał, a straszliwy kulawiec, ująwszy szczudła pod pachę, pobiegł czym prędzej na wódkę.
Wielkie zebranie naznaczono na godzinę dwunastą. Czy we dnie, czy w nocy, jest to godzina uroczysta, najmilsza we dnie ze względu na bliski obiad, najgroźniejsza w nocy godzina diabłów, biesów, czortów, złych duchów, złośliwych jak małpy demonów, potępieńców i zielonookich strachów. Rodzina zjawiła się przy ulicy Zawiłej, witając się z niejakim namaszczeniem, choć we wszystkich oczach drżała z trudem tłumiona ciekawość. Pan aptekarz skinął tylko oczernioną głową, witając wszystkich ryczałtem, bez zbytnich wylewów. Z gorzkim niesmakiem przyglądał się wzruszającej scenie, kiedy to pani Marta, poznawszy nieszczęśliwego Maciusia, poczęła go tulić do piersi i ronić czyste łzy na jeo. go głowinę.
- Sądzę, że już największy czas… - rzekł z przekąsem. - Będzie pani miała jeszcze dość sposobności do płaczu…
- Kto jest ten czarny pan? - spytała zdumiona i zgorszona ciocia Marta.
- Też Mościrzecki! - odkrzyknął aptekarz. - I to taki Mościrzecki, któremu się bardzo śpieszy. Gdzie jest dokument?
- Jeżeli pan myśli, że w fotelu, to się pan grubo myli - odrzekła twardo ciocia Kasia, patrząc mu bystro w oczy. - Proszę, niech wszyscy zajmą miejsca… Jakoś musimy się pomieścić… Czy już są wszyscy?
- Pana Dziurawca nie ma! - oznajmił Jan.
- Kogo? - czarnym głosem zapytał pan aptekarz Alojzy.