Po co kontratakować i narażać się na przełamanie linii? A potem cofnąć się i pozwolić, by deszcz załatwił resztę. Obserwując wrogów, przegrupowujących się pomiędzy drzewami do nowego natarcia po dowództwem jakiegoś ciemnowłosego, brodatego barona ze złotą obręczą na ramieniu, przemyślał jeszcze raz swój plan i uznał, że trudno mu coś zarzucić, a skoro tak, to najprawdopodobniej nie zarzucą mu niczego jego przełożeni w Bekli. Nie powinien narażać osłabionej armii - ani przez niepotrzebne ataki, ani przez utrzymywanie pozycji na tych dzikich, niezamieszkanych wzgórzach, i to po nadejściu pory deszczów. Nie powinien silić się na błyskotliwość, ma być dowódcą rozsądnym i zdecydowanym:
A jednak... Kiedy powrócą do Bekli, Santil-ke-Erketlis, ten oportunista pierwszej wody, na pewno uśmiechnie się wyrozumiale i będzie mu współczuł, że został zmuszony do odwrotu bez pobicia nieprzyjaciela, a potem powie mu, w jaki sposób można było - i należało - rozbić w puch nieprzyjacielskie hordy. Przypomniał sobie, co mu raz Santil-ke-Erketlis powiedział, gdy wracali podochoceni z jakiejś uczty: “Ty, Gel-Ethlinie, jesteś jak stara baba na targu: Och, sama nie wiem, czy jeszcze się potargować, czy iść do drugiego sprzedawcy za rogiem... Wbij to sobie do głowy, chłopie, że dobra armia uderza jak tygrys, szybko i tylko raz: jak kołodziej, który stoi nad obracającym się kołem i wie, że nadchodzi ten jeden moment, w którym musi powiedzieć: Teraz, uderzaj. Generał, który nie potrafi uchwycić i wykorzystać właściwego momentu uderzenia, nie zasługuje na zwycięstwo.” Santil-ke-Erketlis, zwycięzca wielu bitew, który dyktował warunki po zakończeniu Wojen Niewolniczych, mógł sobie pozwolić na protekcjonalny ton. “A jak uchwycić i wykorzystać ten właściwy moment?”, zapytał go wówczas z pijacką naiwnością Gel-Ethlin, gdy jeden i drugi uchwycili za coś innego, stojąc pod jakimś murem. “Po prostu nie wolno przestać myśleć o tym wszystkim, co może się nie udać”, odrzekł Santil-ke-Erketlis.
Spod wzgórza ruszyło właśnie kolejne natarcie, tym razem wymierzone w sam środek ich linii. Słabo wyszkolony kontyngent tonildański zaczął łamać linię, wyrywając się niecierpliwie na spotkanie wroga. Gel-Ethlin wybiegł do przodu i zawołał:
- Na pozycje! Tonilda, utrzymać pozycje!
W każdym razie nikt nie mógł mu zarzucić, że nie potrafi wydać komendy. Jego głos przebił się przez wrzawę jak młot rozpryskujący kamień. Tonildanie cofnęli się na pozycje w strugach deszczu. W kilka chwil później atak Ortelgan uderzył w ich linię jak taran w mury warowni. Zadźwięczało żelazo, a ludzie zakołysali się do tyłu i do przodu, dysząc i stękając, jak pływacy walczący z silnym prądem. Rozległ się krzyk i jakiś żołnierz zatoczył się, trzymając za brzuch, a po chwili upadł, podrygując w błocie jak ryba wyrzucona na piasek.
- Trzymać pozycje, Tonilda! - krzyknął ponownie Gel-Ethlin.
Rudowłosy, kościsty Ortelganin przedarł się przez lukę w linii i pobiegł kilka kroków, rozglądając się niepewnie wokół siebie i wymachując mieczem. Jakiś oficer rzucił się na niego, lecz trafił go tylko w ramię, Ortelganin zawył, okręcił się w miejscu i umknął do swoich poprzez lukę.