Trzeba przejść przez zielony płotek z jaszczurkami, gdzie przedtem liliput śpiewał głosem kobiety. Abraham szybko przebiega, błyszcząc w mocnym świetle jak metalowy liść, unosząc pięty popędzane psim ujadaniem. Później zatrzymuje się. W tym momencie jesteśmy przy oknie. Mówimy: “Lukrecja”, tak jakby Lukrecja spała. Ale nie śpi, siedzi na łóżku, boso, w dużej nocnej koszuli, białej i nakrochmalonej, która sięga jej do kostek.
Kiedy odzywam się, Lukrecja podnosi wzrok, rozgląda się po pokoju i wbija w nas swoje jedno oko, okrągłe i wielkie, jak oko alkarawana. Wtedy śmieje się i przechodzi na środek pokoju. Ma otwarte usta i przypiłowane, drobne zęby. Ma głowę okrągłą i włosy obcięte jak u mężczyzny. Kiedy staje na środku, przestaje się śmiać, schyla się i patrzy na drzwi, póki ręce jej nie dotkną kostek, i wtedy zaczyna unosić koszulę z wyrachowaną powolnością, w okrutnym, wyzywającym rytmie. Abraham i ja ciągle patrzymy przez okno, podczas gdy Lukrecja unosi koszulę, rozciąga wargi w dyszącym, pożądliwym grymasie, nie spuszczając z nas swego błyszczącego, olbrzymiego oka alkarawana. Wtedy widzimy biały brzuch, który niżej przechodzi w gęsty błękit, a ona zasłania sobie twarz koszulą, stoi wyprostowana na środku pokoju, tak mocno ściskając nogi, że widać, jak drżą najpierw pięty, a później ona cała. Nagle odsłania sobie gwałtownie twarz, wyciąga w naszą stronę wskazujący palec, a błyszczące oko wyskakuje jej z orbity pośród strasznego wycia, które roznosi się po całym domu. Wtedy otwierają się drzwi do pokoju i wpada wrzeszcząca kobieta: “Odpierdolcie się, do jasnej cholery!”
Od wielu dni nie chodzimy patrzeć na Lukrecję. Teraz chodzimy nad rzekę, przez plantacje. Jeśli wyjdziemy stąd wcześnie, Abraham będzie czekać na mnie. Ale mój dziadek ani drgnie. Siedzi przy mamie, z podbródkiem opartym o laskę. Patrzę na niego, próbując dojrzeć jego oczy za szkłami, a on czuje chyba, że patrzę na niego, bo nagle mocno wzdycha, otrząsa się i mówi do mamy smutnym i zgaszonym głosem: “Szczeniak by ich tu pasami przypędził”.
Później wstaje i idzie tam, gdzie leży umarły.
Po raz drugi przychodzę do tego pokoju. Pierwszy raz byłem tu dziesięć lat temu; wszystko stało tak samo. Jakby od tamtego czasu niczego tu nie ruszył, lub jakby od tego odległego świtu, kiedy przyszedł tu zamieszkać z Meme, przestał interesować się swym życiem. Papiery leżały na tym samym miejscu. Stół, trochę lichych ubrań, wszystko było w tym samym miejscu co i dziś. Tak samo jak wtedy, gdy przyszliśmy tu ze Szczeniakiem pogodzić tego człowieka z władzami.
W owym czasie kompania bananowa przestała nas uciskać i odeszła z Macondo z odpadkami odpadków, które przywlokła ze sobą. A z nimi odleciała szarańcza, ostanie ślady tego, czym było kwitnące Macondo z roku 1915. Pozostawili tu zrujnowane miasteczko z czterema biednymi, obskurnymi sklepikami, zamieszkane przez ludzi bezczynnych, bojaźliwych, dręczonych wspomnieniem dostatniej przeszłości i goryczą przytłaczającej, statycznej teraźniejszości. A jedynym, co przynieść mogła ze sobą przyszłość, była ponura, groźna niedziela wyborów.