Każdy jest innym i nikt sobą samym.

przez cały obóz. Palenie w pobliżu baraku groziło śmiercią, w baraku to w ogóle nie było mowy. Z paleniem było coraz gorzej. Muzułmani palili, co się tylko dało palić i zawierało troszeczkę nikotyny. Ja, że też byłem na najlepszej drodze do muzułmaństwa - bo już nogi w kolanach grubsze były jak w udach - robiłem to samo. Paliło się tabakę. Z papieru robiło się coś w rodzaju lejka, napełniało tym świństwem - i paliło. Dawało to ciężki, słodki dym - a dymiło jak samowarek kolejki wilanowskiej. Paliło się też tabakę do żucia. Niektórzy suszyli ją z całym tym smarem, którym była przesycona - było to cholernie mocne. Niektórzy rozwijali, prali, suszyli i dopiero pokrojoną palili. Ja tabakę do żucia zużywałem w sposób racjonalny - brałem kawałek do ust i trzymałem plując bez przerwy; później suszyłem ją, kroiłem i paliłem. Tak przyzwyczaiłem się do żucia tabaki, że zaczęło mi jej brakować tak jak palenia - wtedy przestałem jej używać i prałem przed wypaleniem. Paliło się też wyciąg z fifki. Robiliśmy sobie druty, zaklepane na końcu, żeby działały jak wiertło, i tym drutem czyściło się innym fifki, a to, co zostało wyciągnięte, wycierało się w papier, który z kolei skręcało się w rurkę i ten papier paliło się tak jak papierosa. Było to też pioruńsko mocne. Niektórzy rozcinali drewniane fifki na cztery części i kawałeczkiem szkła zeskrobywali ze środka dość grubą warstwę drzewa przesyconego nikotyną. Były to drobne wiórki, z których tak jak z tytoniu robiło się skręta i paliło. Wielu kupowało palenie za chleb lub porcję wieczornej kiełbasy - ci nie żyli długo.
Tadeusz Faliszewski - piosenkarz z Warszawy - urządził kiedyś fajny kawał. Było to właśnie w tym czasie, kiedy nawet blokowi nie mieli co palić. W niedzielę przed południem chodził po placu apelowym, gdzie w tym czasie kręciło się sporo ludzi, i wołał głośno: “Kto chce papierosa? Kto chce papierosa?” Każdy spoglądał na niego i uśmiechał się myśląc, że nie da się nabrać na jakiś kawał, który on szykuje. Gdy tak zawołał już kilkanaście razy, podszedłem do niego i mówię dla zbytków:
- Tadziu, ja chcę.
A on wyciąga z kieszeni papierośnicę i częstuje mnie jedynym w papierośnicy papierosem. Wtedy wszyscy prominenci, którzy byli w pobliżu, podbiegli do niego wołając:
- Daj i mnie - i mnie - i mnie!
- Co? - mówi on. - Teraz? A jak ja już od pół godziny chodzę i wołam: “kto chce papierosa?” - to chętnych nie było? Myśleliście, że Faliszewski zwariował, prawda? Teraz już nie mam. Jednego tylko miałem do oddania.
Mówiąc to wyciągnął z kieszeni papierosa, którego z gracją zapalił i - towarzystwo się rozeszło.
Jednej niedzieli spotkałem przed blokiem l Tadzia Kiełbasę trzymającego w ustach kawałek skręta.
- Tadziu, zostaw popalić.
I nie śmiałem wierzyć szczęściu, bo oddał mi prawie całego skręta. Był wygaszony.
- Tylko uważaj - mówi Tadek - bo mocny. To już nawet nie siekiera, to armata.
Zauważyłem, że tytoń jest koloru ciemnozielonego. Zaczepiłem faceta z ogniem i przypaliłem. Przypaliłem i... nawet nie powiedziałem dziękuję, bo mnie zatkało. Zatkało tak, że skręt znów zgasł, a ja po długim kaszlu złapałem normalny oddech. Przypaliłem znów, lecz już się nie zaciągnąłem - mimo to poczułem, jak mnie ścisnęło w gardle. Z zapalonym skrętem podszedłem do grupy chłopaków i pytam jednego, czy chce pociągnąć, ale tylko raz. Pomyślałem sobie, że jak raz, to już on się dobrze sztachnie. I tak się stało - pociągnął i zdrętwiał. Piąty już ciągnął, gdy pierwszy dopiero zaczął kaszleć - a każdy z nich, gdy powiedziałem, że mają ciągnąć tylko jednego dyma, starał się złapać tego dymu jak najwięcej.
Gdy pewnego dnia nie miałem co palić, wyszedłem z fajką między baraki. Kto wie - może zorganizuje się papierosa, a może trochę tytoniu. No i spotkałem kolegę z tytoniem.
- Daj nabić fajkę - poprosiłem go.
Wyjął pudełko z tytoniem i podstawił, żebym brał. No to ja biorę raz, biorę drugi raz, trzeci, czwarty. Wreszcie ten pyta się:
- Ile tytoniu włazi do tej fajki?
- Już pełna - odpowiedziałem. A nabijałem fajkę w ten sposób, że raz tytoń do fajki, a raz obok fajki do ręki, raz do fajki, raz obok fajki.
W końcu, gdy on się połapał, że coś dużo do niej wchodzi, miałem już nabitą fajkę i na trzy fajki w ręku. Cóż - tak też trzeba było nieraz robić.
Inną bolączką bloku 32 były ciągłe ćwiczenia, po pracy i w niedzielę, zakładania i zdejmowania czapek. Blokowy, nazwiska nie pamiętam - gruby, tęgi Austriak - miał kota w głowie na tym punkcie oraz na punkcie maszerowania. Szkolił nas gwizdkiem, żeby za bardzo nie strzępić gęby. Gwizdek - czapki zdjąć. Gwizdek - czapki włożyć. I tak godzinami. Jak mu się sprzykrzyło, to wołał kogoś z bloku i kazał mu gwizdać. Sztubowym u nas był kapo Górnego Kamieniołomu Hajdeman, facet powyżej 2 metrów wzrostu, bandyta, który w pracy chodził z kołkiem z wielką gałą na końcu. Jak kogo tym przeciągnął, to potrafił od razu zabić. Był niesamowicie złośliwy - ale o tym osobno. Zastępował on często blokowego przy gwizdku. Jak im się znudziło zdejmowanie czapek, poganiali nas między blokami. Na jeden gwizdek - maszerować, na dwa - w tył zwrot i maszerować z powrotem, na trzy gwizdki - biegiem marsz. Do tego dochodziły niejeden raz ćwiczenia gimnastyczne urozmaicone biciem i kopaniem przez wszystkich z bloku uprawnionych do bicia - a więc kapów, sztubowych i pisarza blokowego. Jak nie ćwiczenia przed blokiem, to na bloku nauka słania łóżek i egzekucje nad tymi, którzy niby źle słali. Wciąż zajęcie, wciąż bałagan, wciąż bicie.
Utrwaliła mi się mocno w pamięci taka scena z umywalni, do której po kolacji poszedłem umyć nogi.