- Mówimy o kłusownikach - zaczął nerwowo Gawryłko. - Zaraz się przekonamy, co masz, chłopie, w bagażniku.
- Nie jestem kłusownikiem! - zaprotestowałem. - I zabraniam zaglądania do mojego bagażnika! Prawdą jest jednak, że przyjechałem z Warszawy w sprawie kłusowników.
Morderców łabędzi. Byłem nawet w leśniczówce u pani Kolasiowej, ale że nikogo nie było poza nią, rozbiłem się tutaj. W samochodzie mam też coś, co powinno pana przekonać do mnie.
Leśniczy Gawryłko rzeczywiście okazał duże zainteresowanie tą propozycją, ale na twarzach dziewczyny i wyrostków pojawiło się nagle zakłopotanie. Patrzyli w milczeniu na siebie i dałbym uciąć sobie głowę, że blondynka zarumieniła się.
Podszedłem do samochodu.
- Tylko spokojnie - upomniał mnie leśniczy. - Żadnych zbędnych ruchów, chłopie.
Pokazałem mu legitymację LOP. Szczerze zdumiony Gawryłko odebrał ją ode mnie i przez chwilę oglądał uważnie. W milczeniu podał ją blondynce, a potem obejrzeli ją sobie chłopcy.
- Paweł Daniec z Warszawy - przeczytał młodszy, piegowaty chłopiec, który jak mi się zdawało nosił pseudonim Młokos.
- Tak jest - dodałem z przekąsem. - Pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki. A wy zapewne jesteście z lęborskiego LOP? Młokos i Ballada?
Chłopcy wytrzeszczyli zdumione oczy i zerknęli natychmiast na blondynkę.
- A pani? - przeszyłem ją zimnym wzrokiem.
- Nauczycielka biologii - odpowiedziała.
Leśniczy Gawryłko opuścił strzelbę i ryknął zaraźliwym śmiechem na całą okolicę.
Zaraźliwym, gdyż zaraz zaczęli śmiać się chłopcy i kobieta. Jeszcze chwila, a śmiać się zaczęłyby ptaki i leśna zwierzyna, wszystkie ośrodki wczasowe po drugiej stronie brzegu, i tylko ja stałem nieporuszony, wciąż śmiertelnie obrażony na nich za kawał, który mi zafundowali.
- Małgorzata - podała mi nieśmiało rękę, ale jej twarz zdradzała zaawansowany poziom rozbawienia. - Proszę się nie obrażać. Przepraszam w imieniu nas wszystkich. Nie wiedzieliśmy, kim jesteś.
- Paweł - bąknąłem wciąż obrażonym tonem.
- Myśleliśmy, że jest pan kłusownikiem - dodał Ballada. - Zobaczyliśmy pana z lasu i obmyśliliśmy plan zasadzki.
- Pani Małgosia udała topielca - wtrącił Młokos - a my wtedy do samochodu po kluczyki. I telefon!
- Po co?
- Kluczyki, żeby pan nie odjechał. A telefon, żeby udaremnić porozumienie z ewentualnymi wspólnikami.
- A dajcie wy mi wszyscy święty spokój - machnął ręka zdegustowany Gawryłko. -
Wracam do siebie. Mam dość tej szopki, moi państwo! Wy sobie gadajcie. Przepraszam, chłopie. O niczym nie wiedziałem.
Klepnął mnie po ramieniu i oddalił się. Jak wyjaśnili zaraz chłopcy, leśniczego zawiadomili przez mój telefon i natychmiast przyjechał samochodem, który zaparkował przy szosie.
Oddałem Małgorzacie jej ubranie. Ta oświadczyła, że leśniczy Gawryłko przywiózł
jej ubranie swojej siostrzenicy, która miała podobną figurę.
Jakoś nie mogłem się wyluzować. Czułem do dziewczyny urazę. Chodziło nie tylko o numer, jaki mi zrobiła z chłopcami, ale o jej wybitny talent pływacki. Tak, byłem zły! Ta ładna kobieta mnie zdeklasowała i ośmieszyła.
- Dobrze pływasz - mruknąłem. - Myślałem, że porwał cię potwór z jeziora.
- Kiedy patrzyłeś na brzeg, nabrałam w płuca powietrza i dałam nurka pod wodą -
śmiała się ubawiona tym wspomnieniem. - Podpłynęłam pod sam brzeg. Kilkadziesiąt metrów dalej w kierunku wsi wyszłam w las.
- A my zatoczyliśmy łuk i spotkaliśmy się z panią Małgosią przy szosie - dodali chłopcy. - O żadnym potworze z jeziora nie słyszeliśmy.
- Ja też - posłałem dziewczynie kwaśny uśmiech i wbiłem w nią swój wzrok. - Ale
miałem słabą nadzieję, że jakieś monstrum pływa jednak w tych wodach.
Zrozumiała aluzję i nachmurzyła się.
Okazało się, że Małgorzata i chłopcy nie wiedzieli o moim przyjeździe w te strony, gdyż od rana byli poza leśniczówką Kolasia. Owszem, wiedzieli od mojego znajomego z Lęborka, że niejaki Paweł Daniec jest zainteresowany sprawą kłusowników mordujących łabędzie, ale nie wiedzieli na mój temat zbyt wiele. Oni nie mieli nawet pojęcia, że przyjadę z Warszawy. Podczas powrotu z obchodu pojezierze natknęli się na mnie przypadkiem, a resztę już znacie.