Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Zgroza mnie zdjęła na myśl, ilu biednych poszukiwaczy złota musiało zginąć, zanim na-
gromadzono tu taką ilość tego ,,śmiertelnego pyłu”, który słusznie zasługuje na to miano. Za-
zwyczaj jednak powracający poszukiwacze przynoszą z sobą do ojczyzny niewiele złota w
naturalnej jego postaci, zmieniają bowiem najczęściej owoce swojej pracy na przekazy i kwity
depozytowe albo na papierowe pieniądze. Pomordowani mieli niezawodnie wiele takich pa-
pierów przy sobie. Gdzie mogły się one w tej chwili znajdować?
– Gdzie są pieniądze i papiery, które zabraliście ograbionym? – zapytałem Hoblyna.
– W kryjówce, daleko stąd. Kapitan nie chciał ich tu przechowywać, gdyż byli wśród nas
ludzie, którym nie ufał.
– Więc tylko on wie o tej kryjówce?
– On i porucznik.
– Kto jest porucznikiem?
– Patrick Morgan.
Teraz przemknęła mi przez głowę myśl. “Wzbogacimy się w każdym razie” – pisał ten
człowiek do ojca. Czyżby zamierzał zdradzić swego towarzysza?
– Czy nie potrafisz określić, gdzie mniej więcej może się znajdować ta kryjówka?
– Nie. Przypuszczam, że kapitan nie dowierza nawet porucznikowi. Porucznik odjechał
dzisiaj z jeszcze jednym towarzyszem do Head Pik nad Rio Pecos, ja zaś miałem z dwoma
ludźmi udać się za nim jutro, żeby go śledzić.
– Ach! Wobec tego kapitan opisał ci dokładnie to miejsce?
Zapytany umilkł z zakłopotaniem.
– Powiedz prawdę! W przeciwnym razie zginiesz! Jeśli zaś nie skłamiesz – dostąpisz łaski,
chociaż wszyscy zasłużyliście na stryczek.
– Dobrze się domyślacie, sir! Rzeczywiście polecono mi natychmiast po odjeździe stąd od-
szukać to miejsce i zastrzelić porucznika, gdyby się tam zbliżył. Jest to mała dolinka, którą
znam bardzo dokładnie, ponieważ raz już tam byłem. Opis jej nie na wiele by się wam przy-
dał, gdyż mimo to nie zdołalibyście jej znaleźć.
61
– Czy kapitan oznaczył ci tylko dolinkę, czy też wymienił jaki szczególny punkt?
– Punktu żadnego nie podał, kazał mi tylko ukryć się i posłać porucznikowi kulę w łeb,
gdyby wszedł w dolinkę.
– To mi wystarcza. Darowuję ci życie, oczywiście pod tym warunkiem, że zaprowadzisz
nas do tej doliny.
– Owszem, dopełnię tego warunku.
– Zapamiętaj sobie jednak, że pożegnasz się ze światem, jeślibyś usiłował nas oszukać. Te-
raz pojedziesz z nami, oczywiście jako jeniec.
– Well! – rzekł Sam. – Wobec tego nasze badanie można uważać za zakończone. Co dalej?
– Zabierzemy z sobą tylko złoto i te przedmioty, które są nam potrzebne jak: broń, amuni-
cję, tytoń i żywność. oraz kilka drobnostek na podarunki dla Indian na wypadek, gdybyśmy się
z nimi spotkali. Wy wybierajcie, a ja przypatrzę się tymczasem koniom.
Od razu wpadły mi w oko cztery krępe michigańskie kłusaki, które doskonale nadawały się
do dźwigania ciężarów. Oprócz nich mogły nam się przydać jeszcze tylko trzy mustangi. Dwa
z nich przeznaczyłem dla Bernarda i Boba, którzy jechali dotąd na lichych człapakach, a trze-
ciego dla Hoblyna.
Znalazły się także siodła juczne, podobne do tych, jakie noszą muły; przywiązałem więc po
jednym z nich do każdego kłusaka. Następnie to wszystko, co mieliśmy z sobą zabrać, zostało
owinięte w koce. Powstało w ten sposób osiem pakunków, po dwa na jednego konia. Resztę
przedmiotów ułożyliśmy w wielki stos, umieściwszy na jego spodzie proch, któregośmy nie
potrzebowali, oraz wszystkie łatwo zapalne materiały.
– Co zrobimy z tamtymi końmi? – zapytał Sam.
– Bob rozpęta je i wypędzi na prerię. Nie jest to wprawdzie najlepszy sposób pozbawienia
stakemanów ich wierzchowców, ale żal mi zabijać niewinne zwierzęta. Ty prowadź orszak, a
ja zostanę i podpalę stos.
– Dlaczego nie możemy uczynić tego zaraz? – spytał mnie Marshall.
– Ogień byłby widoczny z daleka. Stakemani, nie znalazłszy nas w naszym obozie, wrócą
tu czym prędzej i mogliby nas pomimo ciemności doścignąć. Lepiej zatem będzie, jeśli odje-
dziecie dość daleko, a ja was wkrótce dopędzę.
– Well, masz rację, Charley, więc naprzód, boys! – zawołał Sam i ruszył przodem, prowa-
dząc za cugle jednego z jucznych koni; za nim poszły trzy inne, a Bernard i Bob zamykali
mały orszak, wiodąc między sobą przywiązanego do konia Hoblyna. Ja stanąłem przy swoim
koniu i zaczekałem, aż ucichł odgłos kopyt wierzchowców moich towarzyszy. Wreszcie po
upływie jeszcze jednego kwadransa, nie chcąc dłużej zwlekać, bo stakemani mogli mnie za-
skoczyć niespodziewanie, wszedłem do kryjówki, by podpalić stos.
Z podartego koca sporządziliśmy przedtem rodzaj lontu, aby go można było zapalić, a sa-
memu usunąć się z tego miejsca, zanim płomień dojdzie do prochu. Należało się także spo-
dziewać wybuchu, ponieważ włożyliśmy do stosu mnóstwo naboi. Zapaliwszy więc lont,
wziąłem konia za cugle i wyprowadziłem ścieżką na prerię. Przy kępie ostatnich zarośli
wskoczyłem na siodło. Wtem dał się słyszeć straszny huk i trzask. To dowodziło, że ogień
dosięgnął zawiniętych w koc naboi. Ścisnąłem konia ostrogami i odjechałem tak szybko, jak
na to tylko pozwalała ciemność, aby wydostać się z kręgu światła płonącej kryjówki. Ogień
pochłaniał tymczasem mienie stakemanów, zagrabione, nieszczęśliwym podróżnym.
62
ROZDZIAŁ III
POŚRÓD KOMANCZÓW
Tam gdzie się stykają obszary Teksasu, Arizony i Nowego Meksyku, a zatem nad dopły-
wami rzeki Rio Grande del Norte, wznoszą się góry Sierra de los Organos, Rianca i Guadelu-
pe, tworzące krainę pełną dzikich, bezładnie rozrzuconych pasm górskich. Wyglądają one na
widnokręgu bądź jak olbrzymie, nagie szańce, bądź też są pokryte gęstą dziewiczą puszczą, a
tu i ówdzie poprzerzynane kanionami o prawie prostopadłych ścianach lub łagodnie opadają-

Tematy