Przy oknie stoi tłumacz.
Zacząłem mówić: jestem Polakiem, spotkałem kogoś na ulicy, chciałem zarobić trochę pieniędzy, nic więcej nie wiem. Ponownie wymieniam swoje przybrane nazwisko.
Mężczyzna nawet na mnie nie patrzy.
- Opowiadaj! - powtarza.
Zaczynam znów mówić, proszę, aby zadawał mi pytania; będę odpowiadał, jestem niewinny. Nie czekając, aż tłumacz skończy, Niemiec wstaje powoli, bierze długą giętką bambusową laskę i zaczyna mnie bić. Słyszę świst uderzeń, które przecinają powietrze i moją skórę. Jak tu nie krzyczeć?
- Opowiadaj!
Usiadłem znów za biurkiem. Chwytając z trudem oddech zaczynam po raz trzeci. Wtedy zerwał się z pąsową twarzą i pchnął mnie na ścianę, przytykając mi do pleców lufę pistoletu.
- Opowiadaj! - ryknął. - Liczę do dziesięciu.
Dlaczego mam umierać? Palą mnie policzki, wydaje mi się, że język tak mi spuchł, że się duszę. Zofia też nie żyje, moja matka nie poczęstuje jej czulentem, który przyrządza tak znakomicie. Żegnajcie wszyscy, dla których walczę, nie usłyszycie mego bojowego okrzyku. Żegnajcie!
Otworzyły się drzwi i ktoś wszedł.
- Już ja go nauczę - powiedział mój oprawca po niemiecku.
Wtedy zaświtała mi nadzieja.
- Teraz już tylko do pięciu - rzekł.
- Nic nie wiem! Przysięgam.
Policzył do pięciu i w uszach wybuchnął mi huk strzału, oddanego tuż koło mnie przez drugiego oprawcę. Żyłem jednak. Po prostu metoda zastraszania.
- Zostawiam cię do jutra.
Wyciągnął mnie na środek pokoju i wymierzył mi w pod-brzusze kopniaka, od którego zgiąłem się wpół.
- Chcę mieć nazwiska członków bandy i żołnierzy, którzy ci pomagali - powiedział. - Jutro.
Nie miałem pojęcia, ile wiedział. Zdawał się nie podejrzewać, że jestem Żydem. Znalazłem się znów w celi na Pawiaku. Na ziemi koło mnie leżał w błocie człowiek, cały posiniaczony, z obłędem w oczach; śmiertelnie skatowany konał, nawet już nie jęcząc. Jutro moja kolej. Ale przez cztery dni jakby o mnie zapomnieli. Drugiego dnia zaryzykowałem, wymieniłem sumę polskiemu strażnikowi, który nalewał zupę. Podniósł głowę, kwota była bardzo duża. Popatrzył na mnie, nie zmieniając wyrazu twarzy.
- Trzeba tylko zawiadomić mojego przyjaciela, gdzie jestem. On zapłaci.
Zawahał się. Powtórzyłem sumę.
- Kto? - zapytał krótko.
Dałem mu adres naszej szopy na Pradze, gdzie byłem pewien, że oczekuje mnie Mokotów. Strażnik odszedł. Zaryzykowałem, teraz trzeba było czekać. Czwartego dnia zjawił się uprzejmy, uśmiechnięty. Zrozumiałem, że Mokotów zapłacił, ł to grubo.
- Mogiła i Olbrzym zajmą się rym - powiedział.
A więc Mokotów i Mietek. Miałem do nich pełne zaufanie. To mi dodało sił. Ale czwartego wieczora przyjechało po mnie gestapo. Samochodem, a nie ciężarówką, przewieźli mnie do innego biura, gdzie w jasno oświetlonym pokoju oczekiwał mnie inny oprawca, wysoki, elegancko ubrany, łysy, o purpurowej twarzy.
- Nie powiedziałeś, że jesteś Żydem.
Może w izbie chorych na Pawiaku, gdzie opatrzono mnie trochę, zauważyli, że jestem obrzezany.
- Żydzi zawsze sypią - powiedział.
Był tak pewien, że znam niemiecki, że nawet nie wezwał tłumaczy. Odpowiedziałem po polsku, że jestem niewinny i że mówię tylko po polsku. Twarz pociemniała mu jeszcze ze wściekłości, przyskoczył do mnie z rykiem, szczerząc połatane złotem zęby.
- Dość tego, Żydziaku!
Byłem pewien, że niczego nie powiem; mógł mnie zabić, ale nie złamie mojego milczenia. Wiedziałem, że to będzie moje zwycięstwo, a jego wściekłe wrzaski są tylko objawem niemocy. Wiedziałem, że Jest nikczemny, bezsilny, godzien pogardy, że należy do świata dzikich bestii, które zabija się, gdyż są szkodliwe, a ja, a my, ich ofiary, wbrew wszystkiemu, co robimy i co oni z nas zrobili, mimo egoizmu, do którego nas zmuszają, mimo tchórzostwa i służalczości niektórych spośród nas, jesteśmy ludźmi, zachowaliśmy człowieczeństwo. Wiedziałem, że nawet zabijając nas nie odniosą pełnego zwycięstwa. Żałowałem tylko, że nie będę mógł uczestniczyć w nagonce, gdy zostaną wreszcie pokonani.
Zaczęło się. Stanęli wkoło i rzucali mnie jeden do drugiego jak piłkę, którą chce się przedziurawić. Potem położyli mnie na stole i dwóch biło mnie kolejno trzciną i pałką. Następnie chłostali mnie skórzanymi rzemieniami. Kopali mnie w genitalia i nazajutrz oddawałem mocz z krwią. Trwało tak przez kilka dni; wrzucali mnie do ciężarówki, wciągali za włosy do celi, aby rano lub w nocy zacząć wszystko od nowa. Podczas każdego przejazdu spodziewałem się, że Mokotów-Mogiła lub Mietek-Olbrzym zaatakują ciężarówkę. Ale nic się nie działo. I to poczucie osamotnienia bolało najwięcej. Potem ułożyli mi dłonie na stole, przytykali zapalone papierosy do nasady kciuków, a następnie pędzlowali rany kwasem. Zawiesili mnie za ręce i nogi jak zwierzę na wystawie rzeźnika. Byli przecież rzeźnikami. Zrozumiałem, że jeśli pójdzie tak dalej, mogę załamać się i zacząć mówić, więc muszę zdecydować się na śmierć. Myślałem o samobójstwie, ale miałem siedemnaście lat, pasję życia i nieprzepartą ochotę znieważać ich, spróbować raz jeszcze sprowokować szczęście.
Gdy odcięli mnie i spadłem na ziemię, a spocony oprawca z purpurową twarzą podszedł bliżej, powiedziałem po niemiecku:
- Będę mówić.
Zaczął klepać się po udach, popieścił mi twarz batem i rzekł z uśmiechem:
- No widzisz, Żydzie!
Tak jak się spodziewałem, zawołał żołnierzy.
- Nasz Źydek zdecydował się mówić.
Wypiął się dumnie, żołnierze śmiali się. Wstałem. Bolały mnie żebra. Palce miałem przeżarte kwasem.