No cóż, nie musi tego robić — taka lista już istniała. Siedmiu członków Korpusu Oko pokieruje losem urny. A on siedmioma członkami Korpusu Oko.
Chryste, to niewiarygodne! Ale ciąg wypadków nie kłamał; nie kłamał jego ojciec. Każdy, kto wszedłby w posiadanie tych dokumentów, pergaminu z jakiegoś tam rzymskiego więzienia, mógł stawiać niesłychane żądania. Wszędzie! Rzecz usunięta z zapisów historii, ukrywana przed światem z niewiarygodnego strachu. Nie wolno było dopuścić do jej ujawnienia. No cóż, strach to też narzędzie. Równie skuteczne jak zabijanie. Często skuteczniejsze.
“Zakatbujcie sobie, że wartość tej urny może wstrząsnąć całym cywilizowanym światem jak jeszcze nic do tej pory..." Decyzje niepospolitych ludzi — w czasie pokoju i wojny — potwierdzały opinię jego ojca. A teraz inni niepospolici ludzie, kierowani przez jednego niezwykłego człowieka, odnajdą tę urnę i wpłyną na kształt ostatniej ćwierci dwudziestego wieku. Trzeba było zacząć myśleć w kategoriach globalnych, pojęciami przekraczającymi zdolność podejmowania zwykłych ludzi. Jego wykształcenie, spuścizna — wszystko nabierało nowej ostrości. Był gotów przyjąć brzemię ogromnej odpowiedzialności. Został do tego świetnie przygotowany i teraz dzięki urnie ukrytej we włoskich Alpach mógł ją przyjąć.
Adriana należało wykluczyć z gry. Nie na stałe; brat był słaby, niezdecydowany — żaden rywal. Wystarczy go trochę opóźnić. Odwiedzi mieszkanie brata i to właśnie zrobi.
Ruszył ścieżką parku Rock Creek. Spacerowicze nieliczni; nie było to miejsce nadające się na nocne przechadzki. Gdzież ten Greene? Powinien już na niego czekać; ze swego mieszkania ma tu znacznie bliżej niż Andrew z lotniska. A Greene kazał mu się pospieszyć.
Zszedł na trawnik i zapalił papierosa. Sterczenie w świetle parkowych latarni nie miało sensu. Zobaczy Martina, kiedy ten będzie nadchodził ścieżką.
— Fontine!
Andrew drgnął gwałtownie i szybko się odwrócił. Dwadzieścia metrów od niego przy pniu drzewa stał Martin Greene. Był po cywilnemu, w ręku trzymał duży neseser.
— Marty? Co, u diabła...
— Chodź tutaj — rozkazał krótko kapitan. Andrew podszedł szybko do kępy drzew.
— Co się stało?
— A stało się. Szlag wszystko trafił. Wydzwaniałem do ciebie od wczoraj rano.
— Byłem w Nowym Jorku. O czym ty mówisz?
— Pięć osób wylądowało w najściślej strzeżonym więzieniu w Sajgonie. Chcesz zgadywać co to za jedni?
— Co?! Pozew nie został dostarczony! Sam to sprawdziłeś! Ja też sprawdziłem!
— Nikt nie potrzebował pozwu! IG wypełzł z nor. Uderzyli na nas ze wszystkich stron. Liczę na to, że mam dwanaście godzin, zanim połapią się, że to ja jestem tym ósmym w kwatermistrzostwie. A ciebie już namierzyli.
— Zaraz, zaraz! Chwileczkę! Chyba zwariowałeś! Pozew został wycofany!
— Tylko ja jeden na tym korzystam. Mam nadzieję, że nigdy nie wspomniałeś o mnie z nazwiska nikomu w Sajgonie?
— Oczywiście, że nie. Tyle tylko, że mamy swego człowieka w Pentagonie.
— To wystarczy; powiążą to sobie.
— Jak?
— Na tuzin różnych sposobów. Wzięcie pod lupę i porównanie czasu moich wyjść z twoimi to pierwsze, co mi przychodzi do głowy. Coś tam się musiało wydarzyć; coś przyspieszyło cały interes. — Uciekł spojrzeniem w bok.
Andrew wyrównał oddech, nie spuszczając wzroku z kapitana.
— Nie, nie tam — powiedział cicho. — Tutaj, w zeszłą środę w nocy.
Greene poderwał głowę.
— A niby co takiego miało się wydarzyć w zeszłą środę w nocy?
— Ten Murzyn, Nevins. Kazałeś go załatwić, ty głupi skurwysynu! Mój brat oskarżył o to mnie! Oskarżył nas! Uwierzył, że to nie my, bo ja sam w to wierzyłem. To wydawało się zbyt głupie! — Wojskowy zniżył głos do pełnego napięcia szeptu. Była to jedyna rzecz, jaką mógł zrobić, by opanować się i nie rzucić na wpatrującego się weń mężczyznę.
Martin odparł chłodno z pewnością siebie: — Trafiłeś w dziesiątkę, choć strzelałeś nie do tej tarczy. Kazałem go załatwić, to prawda, i zdobyłem teczkę tego skurwysyna z zeznaniem przeciwko nam. Ale kontrakt został zawarty tak okrężnymi drogami, że ludzie, którzy go wykonali, nie mają cienia pojęcia o moim istnieniu. Żeby uaktualnić twoje wiadomości, zostali właśnie dziś rano złapani. W zachodniej Wirginii. Znaleziono przy nich “praną" forsę, która zaprowadzi do pewnej firmy zamieszanej w oszustwa finansowe. A my z tą firmą nie mamy nic wspólnego... Nie, Fontine, to nie moja wina. Cokolwiek się stało, musiało to być w Sajgonie. Myślę, że to ty spieprzyłeś robotę.
Andrew potrząsnął głową.
— To niemożliwe. Załatwiłem...
— Proszę cię, bez dodatkowych komplikacji. Nie chcę tego wiedzieć, bo mam już to wszystko gdzieś. Mam walizkę u Dullesa i bilet w jedną stronę do Tel Awiwu. Ale wyświadczę ci jeszcze ostatnią przysługę. Kiedy się wszystko zawaliło, zadzwoniłem do kumpli z Inspektoratu. Miałem u nich dług wdzięczności. To zeznanie Barstowa, którym się tak przejmowaliśmy, wcale nie było gwoździem programu.
— Jak to?
— Pamiętasz tę interpelację z Kongresu? Tego Greka, o którym nigdy nie słyszałeś...
— Dakakosa?!
— Właśnie. Theodora Dakakosa. Tam, w IG, nazywają to sondą Dakakosa. Nikt nie wie, jak to zrobił, ale to on właśnie zdobył wszystkie informacje na temat Korpusu Oko, jakie można było zdobyć. I jedną po drugiej podrzucił je wszystkie IG.
“Theodore Dakakos — pomyślał Andrew. — Theodore Annak-sas Dakakos — syn greckiego maszynisty zamordowanego trzydzieści lat temu na dworcu towarowym w Mediolanie przez pewnego mnicha, który był jego bratem". Niepospolici ludzie posuwali się do niepospolitych czynów, by wejść w posiadane urny. Poczuł, że ogarnia go spokój.