I znów nikt nie odpowiedział na wezwanie. Z głośników dobiegały ich nerwowe trzaski zbłąkanych fal radiowych.
Lambert zaniepokoiła się.
- S.O.S, S.O.S. Holownik Nostromo wzywa Centralny Nadzór Ruchu lub jakikolwiek statek znajdujący się w pobliżu. S.O.S, powtarzam, S.O.S. Odbiór.
Niczym nie usprawiedliwiony sygnał S.O.S (Lambert wiedziała, że jak na razie nie grozi im niebezpieczeństwo) przeszedł bez echa, bez żadnego odzewu.
Zniechęcona, trzasnęła przełącznikiem radiostacji. Nie wyłączyła jednak odbiornika i wszystkie kanały były na nasłuchu; mógł koło nich przelatywać jakiś statek i chcieli natychmiast odebrać ewentualne sygnały.
- Wiedziałam, że to nie Sol - mruknęła Ripley. Znam nasz sektor. - Ruchem głowy wskazała monitor zawieszony nad jej stanowiskiem. - Diabli wiedzą, gdzie to jest. I gdzie my jesteśmy.
- Próbuj dalej - rozkazał jej Kane i zwrócił się do Lambert: - No to właściwie gdzie my jesteśmy? Masz już te namiary?
- Chwila. To nie takie łatwe. Zagnało nas na jakieś odludzie...
- Próbuj, próbuj.
- A co ja robię?
Kilka minut intensywnych poszukiwań przy współpracy komputera i na twarzy Lambert wykwitł nikły uśmiech samozadowolenia.
- Mam, zlokalizowałam - oświadczyła. - Wiem, gdzie jesteśmy. Zagnało nas w okolice Zety II w gwiazdozbiorze Sieci. Nie dotarliśmy nawet w pobliże zewnętrznego pierścienia Układu Słonecznego, dlatego nikt się nie odzywa. Za
daleko, żeby wychwycić wiązkę fal elektromagnetycznych, nie wspominając już o nawiązaniu łączności z Centralnym Nadzorem Ruchu.
- Co my do diabła tutaj robimy? - zastanawiał się głośno Kane. - Skoro statek jest w porządku, skoro domu jeszcze nie widać, to dlaczego Matka nas rozmroziła...?
Jakby w odpowiedzi na pytanie pierwszego oficera - tak naprawdę był to tylko czysty przypadek - w tej właśnie chwili odezwał się alarmowy buczek. Zabrzmiał
donośnie i stanowczo...
Koło rufy Nostromo znajdowała się olbrzymia komora wypełniona potężną acz skomplikowaną aparaturą. Tu żyło serce statku, tu pracował zadziwiający system napędowy, który grając na nosie panu Einsteinowi, umiał zakrzywiać przestrzeń, oszukiwać czas, i który jakby mimochodem, od niechcenia, dostarczał energię urządzeniom podtrzymującym kruchą egzystencję istot ludzkich.
W przedniej części tego zwartego, z cicha mruczącego kompleksu widać było przeszkloną kabinę, taki maleńki przezroczysty wyprysk na gigantycznym cielsku atomowego potwora. W kabinie, na fotelach, siedziało dwóch mężczyzn. Dbali o zdrowie i nieustanną sprawność systemu napędowego. Troszczyli się o aparaturę, aparatura troszczyła się o nich - taka sytuacja jak najbardziej im odpowiadała.
Ponieważ Nostromo z reguły sam się o siebie z powodzeniem troszczył, mężczyźni mieli dużo czasu na zajęcia o wiele bardziej kształcące i ekscytujące, jak na przykład picie piwa i opowiadanie pikantnych historyjek. Właśnie przyszła kolej na Parkera. Po raz setny powtarzał opowieść o młodym inżynierze i o burdelu w stanie nieważkości. Opowieść była naprawdę niezła. Należała do tych, które sprawiały, że jak zawsze milczkowaty Brett wydawał z siebie powściągliwy chichot, a sam Parker zanosił się donośnym rechotem.
- No i ten, rozumiesz, wariat - prawił główny inżynier - wpada na mnie. Zły jest jak jasna cholera, a przy tym czegoś zdenerwowany. Wpada na mnie i chce, żebyśmy szli ratować tego nieszczęsnego dupka. Chyba, biedaczyna, nie wiedział, w co łapska pakuje! - rzucił i jak zwykle ryknął śmiechem, ciesząc się z gry słów. -
Pamiętasz, jak tam jest, nie? Wszystkie ściany, podłoga i sufit wyłożone lustrami. I nie ma łóżka, bracie, tylko hamak z aksamitu na środku pokoju, żebyś się mógł
czymś okryć w trakcie rypanka, i żebyś się przy tym nie poobijał o ściany, bo nieważkość tam pełna. - Pokręcił głową, wspominając nieporadność młodego inżyniera. - To nie miejsce dla amatorów, o nie, brachu! Ten pacan albo się wstydził, albo kumple go w to wrobili. Z tego co inni później opowiadała ta dupcia, ta kurewka - myła się, rozumiesz, i opowiadała - na początku wszystko szło jak należy. Ale potem zaczęli się obracać i młodzian musiał spanikować. Obracali się i obracali, nie mogli przestać. Babka mówi, że próbowała, ale w nieważkości żeby z
tego wyjść, trzeba próbować we dwoje, nie? Dookoła lustra, brachu, no i, biedak, kompletnie stracił orientację, nie wiedział gdzie góra, gdzie dół. Do tego te obroty, więc co? Rzygać zaczął, ot co! Rzygał i rzygał. Parker pociągnął kolejny łyk piwa.
- Jezu, w życiu nie widziałem, żeby ktoś tak napaskudził jak ten tam. Do dzisiaj chyba czyszczą te lustra.
- Taa... - Brett uśmiechnął się ze zrozumieniem. Parker zastygł w bezruchu, delektując się resztkami umykających wspomnień. Pozostawiały w umyśle przyjemny, lubieżny osad. Machinalnie sięgnął ręką do konsolety i pstryknął
jakimś przełącznikiem. Nad pulpitem zapaliło się ciepłe, łagodne światełko. Ani mrugnęło.
- Jak tam u ciebie? - spytał.