Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Kiedy Jim wreszcie to pojął, poczuł się nieswojo na myśl, że ten szesnastolatek o niewinnych oczach będzie sam komen­derował osiemdziesięcioma trzema starszymi od niego zbrojnymi. Niektórzy z nich dobiegali czterdziestki i mieli za sobą długie lata wojennych doświadczeń i dzikiego życia.
Protesty Jima na nic by się nie zdały, a i tak nie było nikogo innego, kto mógłby przejąć komendę, jeśli on, Brian i Giles mieli wyruszyć samotrzeć, jak życzył sobie tego sir John Chandos. Był to jedyny sposób, żeby zwracali na siebie jak najmniej uwagi. Jima kusiło, żeby sprzeciwić się mianowaniu Johna Chestera, ale prawie cały rok przeżyty tutaj nauczył go, że wiele rzeczy po prostu musiał zaakceptować.
John Chester był szlachetnie urodzony. Był bardzo młodym i niedoświadczonym szlachcicem, ale mimo wszys­tko szlachcicem. Nie byłoby w porządku oddać go pod rozkazy pierwszego lepszego zbrojnego i nieważne, jak doświadczony byłby ten prosty człowiek. Ergo, John Chester będzie musiał nauczyć się dowodzić, czy się do tego nadawał, czy nie. Jim myśląc o tej sytuacji wręcz załamywał ręce, dopóki nie zobaczył, jak Brian rozmawia po cichu, lecz naglącym tonem ze swoim dowódcą zbroj­nych, w pewnym oddaleniu od innych, we wspólnej izbie gospody, jeszcze w Hastings.
Pojmując nagle, jak można było takie rzeczy załatwić, rozejrzał się za Theolufem, a nie widząc go poszedł na górę do pokoju, który dzielił z Gilesem i Brianem. Były zbrojny, a obecnie już giermek, siedział tam. Kiedy Jim wszedł, Theoluf wstał.
- Theolufie - powiedział Jim - o ile się nie mylę, będziesz zastępcą dowódcy pod młodym Johnem Chesterem?
- Istotnie, milordzie - odpowiedział Theoluf. - Jestem teraz giermkiem i przewyższam rangą każdego zwykłego zbrojnego, takiego jak Tom Seiver, który dowodzi ludźmi z Zamku Smythe.
- I jak wiem - ciągnął Jim - potrafisz utrzymać w ryzach taką grupę ludzi i zmusić ich, by szli tam, gdzie chcesz. Nie jest prawdopodobne, żebyś pozwolił im wy­mknąć się spod kontroli, zbyt dużo pić, bić się czy też wałęsać.
- Nie, milordzie - powiedział giermek z ponurym uśmiechem. - Czy milord bał się, że ludzie nie dotrą tam, gdzie powinni dotrzeć, z całą bronią i zdolni do walki?
- No cóż, niezupełnie bałem się, Theolufie - rzekł Jim. - Jak pewnie wiesz, lubię Johna Chesjera, ale nie widział on tyle świata co ty i większość ludzi, których ty i Tom zabierzecie ze sobą za morze. Może więc stanąć przed decyzjami, które mogą być trochę za trudne...
Jim zawiesił głos. Nie wiedział naprawdę, jak poruszyć ten temat z giermkiem w taki sposób, żeby pozostać w zgodzie z regułami społecznymi. Ale Theoluf już go wyprzedził.
- Rozumiem, o co chodzi milordowi - podchwycił. Jeszcze raz uśmiechnął się swoim ponurym uśmiechem. - To porządny młody szlachcic, pan John Chester. Niech milord będzie spokojny, że ujrzy Johna Chestera i wszyst­kich ludzi w miejscu, które zostanie ustalone na spotkanie, kiedy nadejdzie czas. Ja i Tom Seiver odpowiemy ci za to głowami, gdyby się tak nie stało.
- Dzięki, Theolufie - powiedział Jim. - Ufam ci.
- Żaden z moich panów ani zwierzchników - rzekł giermek - nigdy nie zawiódł się na tym zaufaniu, milordzie. I nie zdarzy się to teraz.
Jim wrócił do wspólnej izby na dole z o wiele lżejszym sercem.
Wspomnienia te wróciły do niego, gdy tak wędrowali w kierunku „Gospody pod Zielonymi Drzwiami”. Jego własne położenie przypominało trochę położenie Johna Chestera i zbrojnych. Oto nosił pierścień, który miał pozwolić angielskiemu szpiegowi skontaktować się z nimi w tym miejscu, a działo się tak dlatego tylko, iż przed nazwiskiem miał słowo „baron”.
I sir Brian, który do tej pory poznał go tak dobrze, i sir Giles z pewnością musieli dostrzec nieporadność Jima w zachowywaniu się tak, jak powinien czternastowieczny człowiek o pewnej randze, nie mówiąc już nic o rycerskiej walce. Jednak obaj zdawali się akceptować tę sytuację bez zastrzeżeń. Być może był to rodzaj podwójnej skali ocen w myśleniu, która pozwalała Brianowi widzieć swego króla jako pijaka i człowieka zupełnie niezdolnego do podej­mowania decyzji, a jednocześnie przypisywać mu wszelkie cnoty, jakie monarcha miał wedle tradycji posiadać.