Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Nigdy nie wiadomo, czego się po nich można spodziewać.
– To znaczy, że wy tutaj uważacie je za zwyczajne zwierzęta?
– Nie – leśniczy pokiwał głową. – Nie uważamy ich za zwierzęta. To tylko tam u was w miastach zastanawiają się, czy to zwierzęta, czy ludzie. My tu na miejscu dobrze wiemy, że otarki to ani jedno, ani drugie. Rozumie pan, do tej pory było tak: byli ludzie i były zwierzęta. I to wszystko. A teraz jest coś trzeciego: otarki. I pojawiło się to po raz pierwszy od początku świata. Otarki to nie zwierzęta – dobrze by było, gdyby to były zwierzęta. Ale i nie ludzie, oczywiście.
– Niech mi pan powie – Betlee czuł, że nie może się powstrzymać od pytania, którego banalność była dla niego oczywista – czy to prawda, że one bez trudu opanowują wyższą matematykę?
Leśniczy odwrócił się gwałtownie.
– Zamknij się pan z pańską wyższą matematyką’ I to już! Ja osobiście nie dam złamanego grosza za takiego, co zna wyższą matematykę. Tak, matematyka dla otarkow to chleb z masłem! No i co z tego? Trzeba być człowiekiem – w tym cała rzecz’
Leśniczy odwrócił się i zagryzł wargę.
„To neurastenia – pomyślał Betlee. – W dodatku daleko posunięta. Ten leśniczy jest po prostu chory”.
Ale leśniczy już się uspokoił. Było mu głupio z powodu tego wybuchu. Po chwili milczenia zapytał: Przepraszam, a czy pan go widział? Kogo?
No, tego całego geniusza, Fiedlera. Fiedlera? Widziałem. Rozmawiałem z nim przed samym przyjazdem tutaj… Z polecenia redakcji.
Na pewno go trzymają w zamkniętej kasie pancernej? Żeby mu się, broń Boże, coś nie stało…
Tak, pilnują go – Betlee przypomniał sobie, jak sprawdzali jego przepustką i zrewidowali go, zanim dostał się na drugą stronę muru chroniącego Centrum Naukowe. Potem znowu sprawdzenie przepustki i ponowna rewizja przed wjazdem do Instytutu. I wreszcie wszystko po raz trzeci, zanim wpuszczono go do ogrodu, gdzie na jego spotkanie wyszedł sam Fiedler. – Rzeczywiście go pilnują. Ale to naprawdę genialny facet. Kiedy miał trzynaście lat opracował swoje poprawki do ogólnej teorii względności”. To niezwykły człowiek, chyba się pan zgodzi ze mną?
– A jak on wygląda?
– Jak wygląda?
Dziennikarz zmieszał się. Przypomniał sobie Fiedlera, kiedy uczony w luźnym białym ubraniu wyszedł do ogrodu. Szeroka miednica, wąskie ramiona, krótka szyja… Był to dziwny wywiad, ponieważ Betlee czuł się, jakby to nie on przeprowadzał wywiad, ale jakby raczej jego wypytywano. To znaczy – Fiedler odpowiadał na jego pytania. Ale jakoś niepoważnie. Jak gdyby się podśmiewał z dziennikarza i w ogóle z całego świata zwyczajnych ludzi tam za murami Centrum Naukowego. I sam zadawał pytania. Ale jakieś dziwnie idiotyczne, na przykład, czy Betlee lubi sok z marchwi. Jakby ta rozmowa była rodzajem eksperymentu – profesor Fiedler studiuje zwyczajnego człowieka.
– Profesor jest średniego wzrostu – powiedział Betlee. – Małe oczka… Ale czy pan go nigdy nie widział? Przecież on tu bywał na wyspie w laboratorium.
– Był dwa razy – odpowiedział Meller. – Ale przyjechało z nim tylu z ochrony, że zwyczajnych śmiertelników nawet na kilometr nie dopuszczali. Wtedy jeszcze otarki trzymano za ogrodzeniem i nad nimi pracowali Richard i Klein. Kleina otarki potem zjadły. A od czasu kiedy się rozbiegły, Fiedler więcej się tu nie pokazywał… Co on teraz mówi na temat tych otarków?