Każdy jest innym i nikt sobą samym.

..” Po wyliczeniu wspaniałości obchodu, samą katastrofę tak
utrwaliliśmy, wspólnie z Tolem Noskowskim:
Skoro takie dziś czasy,
Że ni kroku bez prasy,
Więc wezwano w cichości
Fotografa z „Nowości”.
Leo wyszedł zza kulis,
Wzrok natchniony wzniósł w górę,
A tymczasem już W. Lis
Wycelował nań rurę.
Błysło, hukło i trzasło,
Szyby prysły jak masło;
Tłum się zwalił na ziemię,
Lej się złapał za ciemię.
I wyleciał zza bramy
Franciszkański braciszek:
„A łajdaki, a chamy,
Salomea, Franciszek!...”
Ale kończyła się pieśń optymistycznym akordem:
77
Więc się nie smuć, narodzie,
Rany zrosną się w blizny,
A my cieszmy się w zgodzie
Z powiększonej ojczyzny.
Tak więc bohaterski okres Krakowa zamknął się podwójnym faktem: Wielki Kraków i
„Zielony Balonik”; podwójna synteza, uroczysta i kpiarska, dualizm na wskroś krakowski.
Wielki Kraków był syntezą materialną, „Balonik” duchową. Dałem wprzód wykład tego zjawiska
racjonalistyczny; rozebrałem elementy, przyczyny, starałem się wytłumaczyć co, jak i czemu.
Teraz spróbuję dać wykład mistyczny, jedyny, jaki w sprawach ducha jest realny. Otóż „Zielony
Balonik” zaczął się tuż po wybuchu rewolucji rosyjskiej, skończył się w okresie wojny
bałkańskiej. W tej właśnie dacie, 1905–1912, można by znaleźć głęboki sens. Wszak 1905 to rok,
w którym rozpoczęło się owo podziemne drżenie, mające doprowadzić do wielkich wydarzeń i
do naszej wolności. Otóż zastanawiam się dzisiaj, czy najistotniejszym motorem naszych
balonikowych zabaw nie było instynktowne antycypowanie tej wolności? Czy nie były one
najskwapliwszą rewindykacją prawa do śmiechu, do swobodnego spojrzenia na świat, zdjęciem
żałoby, jak gdyby w przeczuciu, że czas jej niebawem ma się skończyć? Czy nie były już rewizją,
odrzuceniem wielu szacownych przeżytków, które rychło miały się stać niepotrzebne, wielu
pobożnych kłamstewek hodowanych w niewoli? Czy nie były próbą przestrojenia tonu? Sądzę,
że w sprawach ducha takie antycypowanie zdarzeń jest rzeczą zwyczajną. „Dusza nie zna
interwallów”, jak mawiał Przybyszewski. A czas to jest pojęcie na wskroś użytkowe, lansowane
przez zegarmistrzów i fabrykantów kalendarzy...
78
WSPOMNIENIA
79
WŚRÓD STAŃCZYKÓW
Pierwsze lata życia spędziłem w Warszawie. Nie umiem powiedzieć, w jakim wieku dziecko
przyswajało tam sobie pojęcia polityczne; ale zdaje się, że takie chwytane z powietrza słowa, jak
Moskale, żandarm, Cytadela, Apuchtin, niosły z sobą najwcześniejsze obrazy, spowijające
beztroskie dziecięctwo atmosferą nieuchwytnej grozy.
Byłem brzdącem, kiedy rodzice przenieśli się do Krakowa. Inny klimat. Żadnego widomego
ucisku. Mickiewicz w szkole, Kościuszko w teatrze, Polska na codzień i od święta. Wszystkie
tamte warszawskie pojęcia stały się nagle nieaktualne.
Miejsce ich zajmowały znowuż inne, co prawda bardziej skomplikowane. Na przykład
słyszało się o kimś, że jest „szwarcgelb”. Nie było mi tak łatwo zrozumieć związku między tym
wyrażeniem a kolorami, na jakie była pomalowana budka austriackiego szyldwacha. Jako
ilustrację, cytowano przemówienie zwierzchnika, w którym ów życzył nowym podwładnym, aby
pracowali na pożytek „cesarzowi, Bogu i ojczyźnie”, z „cesarzem” stale na pierwszym miejscu.
Z tym cesarzem też było coś niejasne. Kiedy przyjechał do Krakowa, Kraków witał go tak,
jakby to właśnie sam Sobieski przybył z Wiednia. Ale w szkole, kiedy po jakimś uroczystym
nabożeństwie msza kończyła się hymnem: „Boże, wspieraj, Boże, ochroń nam cesarza i nasz
kraj”, szanujący się uczeń, krzywiąc się ironicznie, nie brał udziału w śpiewie albo umyślnie
fałszował. A kiedy przyszła z kolei zwrotka: „Przy cesarzu mile włada cesarzowa pełna łask”,
wszyscy chichotali po trosze.
Były inne nabożeństwa – w rocznice patriotyczne – na które uczniowie wymykali się ze
szkoły. „Belfry” patrzyły na to przez palce, raczej z sympatią. Po jednym z takich nabożeństw
któryś ze starszych uczniów rzekł: „A teraz jazda, zrobimy kocią muzykę Popielowi. Hańba
stańczykom!”
Słowa te były dla mnie niby zrównanie o trzech niewiadomych. Nie wyrobiony politycznie,
nie wiedziałem w dwunastym roku życia, co jest „kocia muzyka”, co Popiel i co stańczyk. Co jest
kocia muzyka, dowiedziałem się niebawem i dość mi się to spodobało. Jedno x było tedy
zastąpione cyfrą. Ale inne? Zacząłem się pytać, co to są stańczycy. Wirtuozi kociej muzyki nie
bardzo umieli mnie objaśnić. „Na przykład kto?”, pytałem.
Wymieniono mi kilku poważnych panów, przeważnie profesorów uniwersytetu, wśród nich
paru przyjaciół mego ojca. Prowadziłem indagację dalej, domyślając się jakiejś przenośni. „Co to
Stańczyk?”, pytałem matki. „ Błazen króla Zygmunta.” Nie o wiele mnie to posunęło. Co ma
jedno do drugiego? Kraków wydał mi się miastem o wiele bardziej skomplikowanym od
Warszawy.
Niewiadoma „Popiel” dała mi się bliżej poznać z pism humorystycznych. Paweł Popiel,
arcystańczyk, figurował w każdym prawie numerze satyrycznego „Diabła”. Czasem jako strażak
z sikawką, czasem w kontuszu i w pierogu austriackim. Opowiadano o nim, że będąc raz w
kościele, póki śpiewano Z dymem pożarów, wtórował z przejęciem, ale kiedy zaczęto śpiewać
Boże, coś Polskę, wyszedł wzburzony, mrucząc coś gniewnie pod swoim potężnym nosem.
„Czemu?”, pytałem. „No cóż, stańczyk!” Zrozumiałem później, że pieśń Boże, coś Polskę,
80
związana z pamięcią i kultem roku l863, działała na tego stańczyka na kształt czerwonej płachty.
Tak więc przez cały czas mojej młodości słowo „stańczyk” bzykało mi ustawicznie koło uszu,
powtarzało się w rozmowach i żartach. A cóż dopiero, kiedy przyszły wybory do sejmu lub Rady

Tematy