natknęliśmy się na niego, on także poruszał się i jechał w naszym kierunku... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Ostrzegł mnie
ostrym blaskiem, zmusił do zatrzymania, ale sam stanął również, aby uniknąć zderzenia. W
wąskiej gardzieli wąwozu nie mogliśmy się wyminąć.
Spostrzegłem, że z pancerza pojazdu wysunęły się cztery długie czułki, a może
anteny. Potem zabłysło drugie oko. Jęzor żółtego światła jak gdyby obmacał dokładnie mój
wehikuł i zajrzał nawet do wnętrza, oświetlając nasze twarze.
- Marsjanie... - wyszeptał Cagliostro i wcisnął się mocniej w oparcie fotela.
Przez sekundę strach ucapił mnie za gardło. Marsjanie? Czyżby Cagliostro naprawdę
wykrakał inwazję Marsjan?
Myśli gorączkowo tłukły się po mojej głowie. Czytałem wiele książek o przygodach
astronautów w dalekich galaktykach. Oglądałem wiele filmów o inwazjach przeróżnych
pozaziemskich stworów na nasz piękny, choć tak niedoskonały glob. Ale przecież w żadnej z
tych książek ani w żadnym filmie nie powiedziano, jak ma się zachować zwykły człowiek na
wypadek spotkania z Marsjanami. I że też akurat mnie to się musiało przytrafić...
Żółtawy jezior światła drugiego oka wciąż lizał moją twarz. Poirytowało mnie to
trochę, bo musiałem zmrużyć oczy. Zapaliłem długie światło i jeszcze przycisnąłem guziczek
świateł przeciwmgielnych. Te przeciwmgielne latarnie to były lampy diodowe, diabelnie
silne. Zaopatrzyłem w nie swój wehikuł podczas pobytu we Francji. Jęzory reflektorów
skrzyżowały się w powietrzu i zderzyły.
Wtedy Marsjanin, którego chyba oślepiły moje lampy, błysnął trzecim okiem. Znowu
uderzyło mnie bardzo ostre, białe światło, ale jego siłę osłabiały po części zapalone lampy
diodowe. Obydwa nasze pojazdy stały teraz w potoku świateł. Na dnie wąwozu można by
znaleźć nawet igłę. Było tak jasno, jak na biurku, gdy pali się na nim nocna lampa.
Marsjanin pierwszy okazał znużenie tą walką reflektorów. Przygasił swoje latarnie,
pozostawiając tylko na kopule słabe, niebieskawe, ostrzegawcze światło.
W odpowiedzi na to ja także wycofałem się z walki gasząc wszystkie reflektory.
Pozostawiłem jedynie światła gabarytowe wehikułu.
- I co teraz zrobimy? - zapytałem Cagliostra.
- Nogi za pas. Bierzmy nogi za pas - wybełkotał przerażony iluzjonista.
- Jak pan to rozumie? A wehikuł?
- Do diabła z wehikułem. Uciekajmy na piechotę - zaproponował, ale bał się
wyściubić nos z samochodu. Nawet klamki w drzwiach nie dotknął.
- Wehikułu nie pozostawię - oświadczyłem.
- To niech pan się szybko wycofa. Pojedziemy do Fromborka na milicję - proponował
gorÄ…czkowo mistrz.
- A czy on pozwoli się nam wycofać? - zastanawiałem się. - Może nie zechce dopuścić
do tego, żebyśmy kogoś zawiadomili o jego obecności? Dogoni nas i zgniecie jak skorupkę
jajka. Trzeba się z nim dogadać. Najlepiej załatwić sprawę polubownie. Pójdę do nich na
rozmowÄ™.
Chwyciłem za klamkę w drzwiach, ale Cagliostro ucapił mnie za ramię.
- Nie, nie - jęknął błagalnie. - Niech pan tego nie robi. ONI są, być może,
radioaktywni.
Raptem w tajemniczym pojeździe coś zachrypiało, zakaszlało, zakrztusiło się jak w
megafonie dworcowym. Wydawało mi się, że ktoś ukryty w tym dziwnym pojeździe chce coś
do nas powiedzieć, ale nie bardzo wie, w jakim języku. Może zresztą te kaszlnięcia i
chrypnięcia to był język Marsjan?
- Niech pan także spróbuje się z nimi dogadać - zaproponowałem Cagliostrowi.
- A w jaki sposób?
- Przecież pan studiował na Sorbonie. Przy pomocy telepatii albo hipnozy -
powiedziałem.
- Coś pan? Tego mnie nie uczyli - wyznał mistrz. Niemal ogłuszył nas potężny głos.
Niby ogromny gigantofon ryknął z całej mocy:
- Wycofacie siÄ™ czy nie?!
- O Jezu! Po polsku. On mówi po polsku - jęknął radośnie iluzjonista.
Głos znowu zakrzyknął potężnie:
- No jazda! Wycofać się. Z drogi!
Chciał zdaje się jeszcze coś powiedzieć, ale rozkasłał się, zachrypiał, zakrztusił.
Zapewne jego aparatura do gadania nie nazbyt dobrze działała.

Tematy