Albo raczej sztuką przestrzenną. Dokładnie tak, jak na pewno dla tancerzy. (I musiałby się przyznać: czyż nie miał większej przyjemności, kiedy tańczył, niż kiedy śpiewał? I czyż nie robił tego lepiej?) Albo nawet dla dyrygenta, gdy stoi w jądrze możliwości danej muzyki i powołuje ją do życia ruchami batuty. Może to wyjaśniało, dlaczego Daniel nie mógł latać - gdyż w jakiś zasadniczy sposób, jakiego nigdy nie miał zrozumieć, muzyka była mu na zawsze obca, stanowiła obcy język, który musiał tłumaczyć, słowo po słowie, na język sobie znany. Ale jak mogło tak być, skoro muzyka potrafiła znaczyć dla niego tak wiele? Nawet teraz, w takim momencie!
Bowiem Wiosna i Lato pierzchły, ten sam bas śpiewał teraz o Jesieni i polowaniu, i Daniel został uniesiony poza siebie przez narastający rozmach muzyki. Potem, z dzikością niezrównaną wobec wszystkiego innego u Haydna, zaczęło się samo polowanie. Zabrzmiały rogi. Podwójny chór odpowiedział. Fanfara wzmogła się i utworzyła... krajobraz. Zaprawdę, tony, które wylatywały z huczną wesołością z kielichów rogów, były krajobrazem, rozległym obszarem zalesionych pagórków, przez który kolebali się myśliwi, nieodparci jak wiatr. Każde „Lis wyszedł!", jakie wykrzykiwali, było deklaracją posiadania dumy, ludzkim podpisem wyciętym na falistych polach, samą ekstazą posiadania. Nigdy wcześniej nie rozumiał uroku polowania, nie przy skali, na jaką przeprowadzano je w Worry. Sądził przedtem, że jest to coś, co bogaci ludzie czują się zobowiązani robić, tak jak byli zobowiązani do używania srebra stołowego, porcelany i kryształów. Co faktycznie ciekawego mogło bowiem tkwić w zabiciu jednego małego lisa? Ale lis, widział teraz, był tylko pretekstem, wymówką dla myśliwych, by pogalopować przez ich majątek, przeskakując murki i płoty, z obojętnością dla granic wszelkiego rodzaju, ponieważ te grunty należały do nich tak daleko, jak mogli jechać konno i wołać głośno „Lis wyszedł!".
Było to wspaniałe, niezaprzeczalnie - wspaniałe jako muzyka i jako wyobrażenie. Grandison Whiting byłby zadowolony, gdyby usłyszał to przedstawione tak jasno. Ale lis siłą rzeczy patrzy na polowanie w inny sposób. I Daniel wiedział, ze spojrzenia, które widywał tak często w oczach teścia, że to on jest lisem. On, Daniel Weinreb. Wiedział, co więcej, że cała mądrość, dla każdego lisa, może być zapisana jednym słowem. Strach.
Kiedy raz wsadzą cię do więzienia, nigdy już całkowicie go nie opuszczasz. Wchodzi w ciebie i buduje swoje mury w twoim sercu. A kiedy raz zacznie się polowanie, nie kończy się, dopóki lis nie zostanie zagoniony do nory, dopóki ogary go nie rozszarpią i myśliwy nie uniesie go, krwawiącego dowodu, że władcy i właściciele świata nie mają żadnej litości dla takich jak on.
Nawet wtedy, nawet w uścisku tego strachu, wszystko mogło potoczyć się inaczej, gdyż był to strach jasny, a nie paniczny. Ale potem, po południu (Boa wciąż jeszcze nie wróciła), poinformowano, na trzecim miejscu w telewizyjnych wiadomościach, że samolot zmierzający do Rzymu eksplodował nad Atlantykiem i że wśród pasażerów (wszyscy zginęli) znajdowała się córka Grandisona Whitinga i jej świeżo poślubiony mąż. Pokazano zdjęcie oficjalnego pocałunku. Daniel, w smokingu, był odwrócony plecami do aparatu.
Powiedziano, że eksplozja to dzieło nieznanych terrorystów. Nie wspomniano o AUSO, ale aluzja była oczywista.
Daniel czuł pewność, że to on zna prawdę. Inną.
CZĘŚĆ III
11
TRZYDZIESTKA TO kiepskie urodziny, kiedy nie masz żadnych osiągnięć. Do tego czasu stare wymówki prawie przestają działać. Niepowodzenie w wieku trzydziestu lat prawdopodobnie oznacza niepowodzenia przez resztę jego życia, i on o tym wie. Ale najgorsze nie jest zakłopotanie, które w małych dawkach może nawet zrobić dla ciebie coś dobrego; najgorszy jest sposób, w jaki wnika to do komórek twojego ciała, niczym azbest. Żyjesz w ciągłym smrodzie własnego strachu, czekając na następną poważną katastrofę: ropotok, zawiadomienie o eksmisji, cokolwiek. Jest tak, jakbyś został przywiązany twarzą w twarz do jakichś robaczywych zwłok dla celów lekcji poglądowej o śmiertelności. Co przydarzyło się raz komuś w pewnym filmie, który obejrzał; a może była to tylko książka. W każdym razie życie, jakie Daniel widział jak na dłoni przed sobą w ten poranek, poranek jego trzydziestych urodzin, wydawało się kiepskimi nowinami na prawie tym samym wstrętnym poziomie, z tą jedyną różnicą, że przywiązany był do własnego ciała.
Nie zrobił rzeczy, które miał nadzieję zrobić. Próbował latać i mu się nie udało. Żaden z niego był muzyk. Jego edukacja była farsą. Był spłukany. I żadna z tych okoliczności nie wydawała się podatna na zmiany. W każdym systemie księgowości trzeba to było uznać za niepowodzenie. Przyznawał to, wesoło albo posępnie zależnie od swojego nastroju i stanu trzeźwości. W rzeczywistości przyznanie się do czegokolwiek innego wśród ludzi, których nazywał swoimi przyjaciółmi, stanowiłoby naruszenie etykiety, gdyż oni też byli nieudacznikami. Niewielu, trzeba przyznać, sięgnęło już samego dna, a kilkoro było tylko honorowymi nieudacznikami, którzy, choć nie zdołali spełnić swoich marzeń, nigdy nie mieli żyć w całkowitej nędzy. Daniel jednak już tam bywał, chociaż tylko w lecie, i nigdy dłużej niż przez tydzień naraz, a więc może jedynie udawał - robił próby generalne najgorszego, które dopiero miało nadejść. Na razie jednak był zbyt przystojny, by musieć spać na ulicy, chyba że z własnego wyboru.