Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Wykonali pracę i teraz powinni otrzymać za nią zapłatę.
Kapitan był chudym mężczyzną w średnim wieku z wielkim czerwonym nosem. Zalatywało od niego rumem.
- Skończone? - spytał. - Jesteście szybsi od brygad, które dotąd zatrudniałem. Ile wyszło worków?
- Sześćset skor, bez dziewięćdziesięciu trzech worków - powiedział bosman i Mack skinął potakująco głową. Liczyli w skorach, czyli w partiach po dwadzieścia worków, bo każdy węglarz dostawał pensa za skorę.
Kapitan zaprosił ich do środka i usiadł z liczydłem.
- Sześćset skor odjąć dziewięćdziesiąt trzy worki po szesnaście pensów za skorę...
Był to skomplikowany rachunek, ale Mack, któremu zawsze płacono od wagi wyrąbanego węgla, nauczył się obliczać w pamięci, ile zarobił.
Kapitan miał przy pasie klucz na łańcuszku. Otworzył nim stojącą w kącie kabiny szafkę, wyjął z niej małą skrzynkę, postawił ją na stole i również otworzył.
- Jeśli te siedem worków z końcówki uznamy za pół skory, to jestem wam winien dokładnie trzydzieści dziewięć funtów i czternaście szylingów - powiedział i odliczył pieniądze.
Dał Mackowi płócienny woreczek na monety i sporą część wyliczonej sumy wypłacił pensowymi drobniakami, żeby nie było kłopotu z jej rozdzielaniem pomiędzy węglarzy. Macka rozpierało poczucie tryumfu. Każdy z brygady zarobił przez dwa dni blisko dwa funty i dziesięć szylingów - więcej niż przez tydzień u Lennoxa. A co ważniejsze, udowodnili, że potrafią upomnieć się o swoje prawa i wyegzekwować je.
Wyszedł na pokład statku i zaczął wypłacać ludziom pieniądze.
- Dzięki, Mack - powiedział Amos Tipe, który był pierwszy w kolejce. - I niech cię Bóg błogosławi, chłopie.
- Nie dziękuj mi, uczciwie na to zapracowałeś - żachnął się Mack. Następny węglarz podziękował mu w ten sam sposób.
- Tu nie chodzi tylko o pieniądze - powiedział Mack, kiedy z grupki węglarzy wystąpił trzeci z kolei, Slash Harley. - Odzyskaliśmy wreszcie godność.
- Godność możesz sobie zatrzymać, Mack - odparł Slash. - Mnie daj tylko pieniądze.
Cała brygada gruchnęła śmiechem.
Wzburzyło to trochę Macka. Odliczając dalej pieniądze, zastanawiał się, dlaczego ci ludzie nie dostrzegają, że to nie tylko sprawa dzisiejszej wypłaty. Skoro są takimi głupcami, myślał, zasłużyli sobie na okradanie przez pośredników.
Nic jednak nie było w stanie przyćmić jego zwycięstwa. Kiedy wiosłowali do brzegu, rozradowani węglarze zaczęli śpiewać obsceniczną piosenkę “Burmistrz Bayswater” i Mack zawtórował im pełną piersią.
Na nabrzeżu rozstali się i wraz z Dermotem pomaszerował do Spitalfields. Poranna mgła unosiła się powoli. Mackowi dusza śpiewała i skrzydła wyrastały mu u ramion. W mieszkaniu czekała go miła niespodzianka. Na stołeczku, kołysząc zgrabną nóżką, siedziała pachnąca drzewem sandałowym Cora, rudowłosa przyjaciółka Peg, w kasztanowym płaszczu i wesołym kapelusiku.
Na kolanach trzymała szubę, którą Mack zwykle przykrywał siennik, i głaskała miękkie futro.
- Skąd ją masz? - spytała, ledwie wszedł.
- To podarunek od pewnej szlachetnej damy - odparł z uśmiechem. - Co tu robisz?
- Przyszłam po ciebie - powiedziała. - Obmyj twarz i chodźmy na spacer... chyba że jesteś umówiony na herbatę z jakimiś szlachetnymi damami.
Musiała wyczytać z jego twarzy niezdecydowanie, bo dorzuciła:
- Nie rób takiej przerażonej miny. Pewnie masz mnie za ladacznicę, ale ja nią nie jestem, chyba że w ostateczności.
Mack wziął kostkę mydła i wyszedł na podwórko do pompy. Cora podążyła za nim i przyglądała się, jak rozbiera się do pasa i zmywa węglowy pył z twarzy i włosów. Pożyczył od Dermota czystą koszulę, wdział kurtkę i kapelusz i wziął Corę pod rękę.