Każdy jest innym i nikt sobą samym.

- Oliver wyglądał jak ogłupiały. Jest jakiś taki, gdy chodzi o śmierć, nawet przejechanie wiewiórki to dla niego cios. Konieczność poradzenia sobie z ładunkiem uszkodzonych Portorykańczyków wystarczała, by nasz błyskotliwy kandydat na lekarza wpadł w panikę. Zaczai coś bełkotać, a Judy z Nebraski wyjrzała mu zza ramienia i powiedziała z prawdziwym szaleństwem w głosie: - Nie! Jedź dalej, Tim!
- Tu są ranni ludzie - odparłem.
- Lada chwila pojawią się gliny. Zobaczą naszą ósemkę w samochodzie i przeszukają nas, nim w ogóle zainteresują się nimi. A ja nie jestem czysta, Tim. Nie jestem czysta! Załatwią nas wszystkich.
Prawie spanikowała. Co, do cholery, nie mogliśmy przecież pozwolić sobie na stratę połowy wakacji, czekając na rozprawę z powodu jednej głupiej cipki która uparła się, że musi mieć przy sobie trawkę. Więc przycisnąłem pedał i przejechałem ostrożnie wśród martwych i umierających. Czy gliniarze rzeczywiście zawracaliby sobie głowę polowaniem na narkotyki, gdy ziemia wokół nich usłana jest trupami? W to nie potrafiłem uwierzyć, ale może tylko dlatego, że zostałem uwarunkowany, by myśleć, że policja jest po mojej stronie. Judy mogła mieć słuszność. Jakoś ostatnio paranoja zrobiła się strasznie zaraźliwa. W każdym razie pojechałem dalej i dopiero gdy wjechaliśmy do Central Park West, Oliver zaopiniował, że nie powinniśmy opuszczać miejsca wypadku. Moralność po fakcie, stwierdził siedzący z tyłu Eli, jest gorsza niż całkowity brak moralności. A Ned krzyknął „brawo”. Ci dwaj, nic nowego.
Bess i Judy mieszkały gdzieś przy setnej Ulicy w wielkim, podupadającym bloku który w 1920 roku musiał być pałacem. Ich mieszkanie nie miało końca, pokój za pokojem, wysokie sufity piernikowate gzymsy, porysowany i nierówny gips, łatany poprzez stulecia raz za razem. Wysokość mniej więcej piętnastego piętra, wspaniały widok na brud i nędzę New Jersey. Bess nałożyła płyty na adapter: Segovia, Stonesi, Sergeant Pepper, Beethoven, co tylko chcesz, i przyniosła dzbanek taniego wina. Judy sprezentowała to, co doprowadziło ją w parku do takiej paniki: bryłę haszu wielkości mojego nosa. - Nosisz ją przy sobie na szczęście? - zapytałem, ale okazało się, że dostała to w Plastykowej Jaskini. Zapaliliśmy. Oliver, jak to zwykle on, opuścił kolejkę; chyba boi się, że jakieś piguły zatrują mu jego cenną krew. Wstrzymała się też irlandzka praczka Neda - nie była gotowa, żeby aż do tego stopnia nadążyć za modą. No bierz - usłyszałem, jak mówi do niej Ned - to ci pomoże stracić parę kilo. - Wyglądała na przerażoną. Spodziewała się może, że w każdej chwili przez okno wejdzie Jezus i wyrwie nieśmiertelną duszę z jej drżącego, grzesznego ciała. Reszta z nas zaprawiła się przyjemnie i podryfowała do różnych sypialni.
W środku nocy odczułem szczególny nacisk na pęcherz i poszedłem, by w labiryncie pokojów i korytarzy znaleźć kibelek. Po drodze otworzyłem kilka niewłaściwych drzwi. Za każdymi góry ciał. Zza ściany jednego z pokojów odgłosy namiętności: regularne, rytmiczne skrzypienie sprężyn. Nie ma co zaglądać, to musi być Buhaj Oliver, przelatujący swoją Judy szósty lub siódmy raz tej nocy. Kiedy już z nią skończy, przez tydzień będzie chodziła z szeroko rozstawionymi nogami. Zza kolejnych drzwi chrapanie i gwizdy - o zgrozo! to wdzięczna maciora zboczonego Neda w objęciach Morfeusza. Ned spał w korytarzu; co za dużo to niezdrowo, jak sądzę. Znalazłem w końcu łazienkę, tylko że zajmowali ją Eli z Mickey, kąpiący się razem. Nie miałem zamiaru im przeszkadzać, ale co do diabła! Mickey przybrała delikatną, grecką pozę, prawa ręka na czarnym futerku, lewa na maleńkich cycuszkach. Można by sądzić, że nie ma nawet czternastu lat. - Przepraszam - powiedziałem, wycofując się. Ociekający wodą, nagi Eli wyszedł za mną.
- Tylko bez kłótni - powiedziałem - nie miałem zamiaru naruszać waszej intymności. - Ale okazało się, że bynajmniej nie o to mu chodzi. Zapytał mnie, czy na resztę drogi moglibyśmy zabrać ze sobą piątego pasażera. - Ją? - zapytałem. Skinął głową. Miłość od pierwszego wejrzenia, spiknęli się, znaleźli w swych ramionach prawdziwe szczęście. A teraz on chciał zabrać ze sobą ją. - Chryste! - krzyknąłem, omal nie budząc całego towarzystwa. - Powiedziałeś jej o...
- Nie. Tylko to, że jedziemy do Arizony.
- A kiedy już się tam znajdziemy to co? Zabierzesz ją z nami do Domu Czaszek?