kołysząc biodrami, idzie na południe Aviation... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

W camaro Reeda nie było
komputera, więc Milo przyprowadził ze służbowego parkingu nowszego
chevy sedana, w pełni wyposażonego.
W systemie nie znaleźli Dolores ani Delores Mantooth. Małe policyjne
Scrabble pozwoliło w końcu dotrzeć do jej danych.
DeMaura Jean Montouthe. Blond i zielone, metr sześćdziesiąt pięć,
siedemdziesiąt kilo, urodzona pięćdziesiąt jeden łat temu, przez trzydzieści
lat liczne aresztowania za drobiazgi.
Żadnych wzmianek o anomaliach w uzębieniu, ale policja LA nie
interesowała się detalami dentystycznymi.
Milo zadzwonił do obyczajówki i w kilka chwil zdobył nazwisko
alfonsa kobiety.
Jerome Lamar McReynolds. Krypta potwierdziła jego śmierć
czternaście miesięcy temu. Przedawkowanie heroiny–kokainy, przyczyna
zgonu ustalona na podstawie śladów po igłach i badania krwi, nie robiono
autopsji.
– Facet daje sobie złoty strzał – wywodził Milo. – DeMaura pracuje
jako wolny strzelec, bez opieki. Nasz zły człowiek to wyczuwa, atakuje.
– Doskonała dla bogatych drapieżników – powiedział Reed, masując
nabrzmiały biceps.
– Klucz – oznajmił Milo – to zmieniać kobiety w zwierzynę.
15
Trzy dni niezbyt szczęśliwych łowów.
Milo i Reed rozpytywali pod lotniskiem, ale nie trafili już na żadne
prostytutki, które spotkałyby łysego kochasia z nożem. Detektyw z
obyczajówki Diane Salazar aresztowała DeMaurę Montouthe kilka razy.
Przypuszczała, że rodzina kobiety pochodziła z Alabamy, ale to nic
pewnego. W stanowych zeznaniach podatkowych nie występował nikt o
takim nazwisku.
– Nie znasz przypadkiem jej dentysty, Diane?
– Jasne, Milo. I fryzjera, i osobistego trenera.
– Jaka ona była?
– Miła, niezbyt bystra, nigdy się nie stawiała, kiedy ją zgarnialiśmy.
Dawniej nawet Å‚adna.
– Jedyne zdjęcie, jakie mam, jest sprzed dwóch lat.
– Jak zwykle – skwitowała Salazar.
Nikt nie słyszał, żeby DeMaura, Sheralyn Dawkins czy Duża Laura
Chenoweth pracowały na prywatnych imprezach.
– Jakby to zrobiły, toby się pochwaliły – oświadczył jeden alfons. –
Zwłaszcza Duża L, ona lubiła się stawiać. Nie zgadzałeś się z nią, od razu
się dowalała.
– Zdarzyło ci się to? – spytał Reed.
– Co?
– Konfrontacja z Dużą Laurą.
– Gdzie tam. Wtedy by oberwała.
– I oberwała.
– Może. Muszę lecieć.
Dziwka o imieniu Charvay, młoda, wciąż smukła, gładka i przekonana,
że ma przed sobą całe życie, popieściła swoje piersi, zaśmiała się i
wyraziła najczęstszy pogląd:
– One? Z bogaczami? A na której imprezce w Westside chcieliby taką
starÄ… rurÄ™?
W drodze powrotnej do biura Milo był ponury. Moe Reed chyba to
wyczuł, bo jechał bardzo szybko.
– Może Vanderowie nie mają z tym nic wspólnego i tylko Huck jest
samotnym psycholem.
Obserwacja zarządcy posiadłości nie szła najlepiej. Z powodu braków
kadrowych i lokalizacji domu na szczycie wzgórza na końcu ulicy liczba
punktów obserwacyjnych była ograniczona. Poza tym Huck ani razu nie
wyszedł z domu.
Milo postanowił przyglądać się okolicy wyłącznie po zmroku. Mieli
siedzieć z Reedem na zmianę.
– W porządku, mogę dyżurować cały czas – zaoferował się Reed. –
Naprawdę chciałbym tego gościa sprawdzić.
– Jak tak dalej pójdzie, młody, będę pracował z żywymi trupami.
– Zaufaj mi – odparł Reed. – Z całym szacunkiem.
– Nie wierzysz w sen?
– Niewiele go potrzebuję. Będę się przemieszczał, nikt mnie nie
zauważy. Jestem dobry w znikaniu w tle.
– Dlaczego? – zdziwił się Milo.
– Syndrom drugiego dziecka.
Większość dorosłego życia Hucka była białą plamą i tylko Debora
Wallenburg mogła zdradzić nam jakieś szczegóły. W końcu to ona
wyciągnęła go z poprawczaka. Ale nie widzieliśmy sensu, żeby prosić ją o
współpracę. W najlepszym przypadku zasłoniłaby się tajemnicą
zawodowÄ….
W najgorszym, ostrzegłaby Hucka, i jeśli rzeczywiście miał brudne
ręce, dałby nogę.
Ponieważ na razie detektywi nie potrzebowali mojej pomocy,
przyjÄ…Å‚em konsultacjÄ™ w sprawie opieki nad dzieckiem. Spokojna praca,
miałem więc sporo czasu na miłe spacery z Blanche, przyjemne kolacje z
Robin.
W samym środku tego wszystkiego zadzwoniła do mnie z Long Island
Emily Green–Bass.
– Wzięłam pana numer ze strony stanowej rady psychologicznej,
doktorze. Chyba nie ma pan nic przeciwko.
– Ani trochę. Co mogę dla pani zrobić?