Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Był zgubiony. Dziewczyna, bezlitosna jak rozjuszona tygrysica, nie próbowała go ratować.
Nóż był coraz bliżej głowy. Nagle przeciwnik jak gdyby się zawahał.
– Jej nie powinna zachlapać krew – rzekł głuchym głosem. Był to rzeczywiście głos
Quasimodo.
Ksiądz poczuł, że wielka ręka wyciąga go za nogę z celi; a więc tam, za progiem, miał
umrzeć. Na jego szczęście przed chwilą właśnie wzeszedł księżyc.
Kiedy przedostali się przez drzwi izdebki, jego blady promień padł na twarz księdza.
Quasimodo spojrzał na tę twarz, zadrżał, puścił księdza i cofnął się.
Cyganka, która wyszła na próg celi, ujrzała ze zdziwieniem, że role się nagle zmieniły. Teraz
ksiądz groził, a Quasimodo błagał o litość.
Ksiądz wyraziście dał poznać głuchemu swój gniew i oburzenie i gwałtownym ruchem
rozkazał mu odejść.
Głuchy zwiesił głowę, a potem ukląkł przed drzwiami Cyganki.
– Panie mój – odezwał się głosem pełnym powagi i rezygnacji – uczynisz później, co
zechcesz, ale wpierw zabij mnie.
Mówiąc to podał księdzu swój nóż. Ksiądz, na nic niepomny, chciał go chwycić. Lecz
uprzedziła go dziewczyna – wyrwała nóż z rąk Quasimodo i wybuchnęła złym śmiechem.
– Zbliż się! – powiedziała księdzu.
Trzymała nóż przed sobą. Ksiądz stał, niezdecydowany. Niechybnie uderzyłaby.
– Teraz nie odważysz się podejść, podły! – krzyknęła. Po czym, dobrze wiedząc, że przebije
tysiącem rozżarzonych ostrzy serce księdza, dodała bezlitośnie: – Ja wiem, że Febus żyje!
Ksiądz jednym kopnięciem przewrócił Quasimodo i, trzęsąc się z wściekłości, znikł pod
sklepieniem schodów.
Kiedy odszedł, Quasimodo podniósł gwizdek, który ocalił Cygankę.
– Zardzewiał – rzekł oddając go jej. I zostawił ją samą.
225
Dziewczyna, wstrząśnięta tą gwałtowną sceną, padła wyczerpana na posłanie i zaczęła głośno
płakać. Widnokrąg znów zasnuwały złowrogie chmury.
Ksiądz zaś wrócił po omacku do swojej celi.
Stało się. Archidiakon Klaudiusz był zazdrosny o Quasimodo. W zamyśleniu powtarzał
fatalne słowa:
– Nikt jej mieć nie będzie.
226
Księga dziesiąta
I
NA ULICY BERNARDYNÓW
GRINGOIRE MA KOLEJNO KILKA DOBRYCH
POMYSŁÓW
Skoro Piotr Gringoire zobaczył, jaki obrót przybiera cała ta sprawa, i zrozumiał, że dla
głównych postaci tej komedii rzecz skończy się niewątpliwie sznurem, powieszeniem i innymi
przykrościami, postanowił więcej nie wtrącać się do niczego. Żebracy, wśród których pozostał,
liznąwszy, że w rezultacie jest to jeszcze najlepsze w Paryżu towarzystwo, nadal interesowali się
Cyganką. Wydawało mu się to całkiem zrozumiałe ze strony ludzi, którzy jak ona mieli w
perspektywie tylko Charmolue i Piotrka Kręcikoło i którzy nie cwałowali jak on po
wyimaginowanych przestworzach między skrzydłami Pegaza. Z ich rozmów dowiedział się, że
małżonka, poślubiona mu wedle obrządku stłuczonego dzbana, znalazła schronienie w katedrze
Marii Panny, i szczerze się tym uradował. Lecz nie czuł najmniejszej pokusy, żeby ją tam
odwiedzić. Pomyślał czasem o kózce – to wszystko. Zresztą w dzień pokazywał sztuki, żeby żyć,
a w nocy opracowywał memorandum przeciwko biskupowi Paryża, gdyż dobrze sobie
zapamiętał, jak go raz ochlapały koła jego młynów i nie mógł mu tego darować. Zajmował się
również komentowaniem pięknego dzieła Baudry-le-Rouge, biskupa Noyon i Tournay: De cupa
petrarum, co w nim rozbudziło gwałtowne zainteresowanie architekturą, skłonność, która zajęła
w jego sercu miejsce namiętności do hermetyzmu, będąc zresztą naturalnym wynikiem tej
ostatniej, gdyż pomiędzy hermetyką i budownictwem istnieje ścisły związek. Gringoire od
miłości idei przeszedł do miłości formy tej idei.
Pewnego dnia przystanął w pobliżu kościoła Saint-Germain-l’Auxerrois u węgła budowli,
którą nazwano Więzieniem Biskupim, stojącej naprzeciwko budowli nazwanej Więzieniem
Królewskim. W tym Więzieniu Biskupim znajdowała się prześliczna kaplica z czternastego