Ksiądz wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Nikt nie widział Penelope ani nie słyszał o niej od tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku.
- Roku, w którym Carax wyjechał do Paryża - zauważył Fermin.
- Musicie mi obiecać, że nie będziecie męczyć biednej staruszki, żeby odkopywała bolesne wspomnienia.
- Za kogo waćpan nas uważa? - zapytał dotknięty Fermin. Spodziewając się, że nic więcej od nas nie wydobędzie, ojciec Fernando kazał sobie przysiąc, że będziemy go informować o wynikach naszych starań. Fermin, żeby go uspokoić, uparł się złożyć przysięgę na Nowy Testament leżący na stoliku.
- Proszę zostawić Ewangelię w spokoju. Wystarczy mi pańskie słowo.
- Widzę, że ksiądz wie swoje i swój honor ma.
- Proszę, odprowadzę was do wyjścia.
Poprowadził nas przez ogród, lecz zatrzymał się w bezpiecznej odległości od wyjścia, spoglądając na ulicę prowadzącą serpentyną w dół ku rzeczywistemu światu, jakby się obawiał, że jeśli postąpi kilka kroków dalej, rozpłynie się. Zastanowiłem się, kiedy ostatni raz ojciec Fernando opuścił mury szkoły.
- Bardzo mnie zasmuciła wiadomość o śmierci Juliana - powiedział matowym głosem. - Mimo tego wszystkiego, co się później stało, i mimo że z czasem nasze drogi się rozeszły, byliśmy dobrymi przyjaciółmi: Miquel, Aldaya, Julian i ja. Nawet Fumero. Wydawało mi się, że zawsze będziemy nierozłączni, ale życie wie o sprawach, o których my nie wiemy. Nie miałem więcej takich przyjaciół jak oni i nie sądzę, abym miał mieć. Ale mam nadzieję, że znajdziesz to, czego szukasz, Danielu.
Dobiegało południe, gdy pogrążeni we własnych myślach, dotarliśmy do alei Bonanova. Nie miałem wątpliwości, że Fermin ma głowę zaprzątniętą złowieszczą obecnością inspektora Fumero w tej sprawie. Spojrzałem na niego kątem oka i ujrzałem pochmurną i pełną niepokoju twarz. Welon ciemnych chmur rozlewał się po niebie niczym krew, przepuszczając drzazgi światła w kolorze opadłych liści.
- Pospieszmy się, bo złapie nas ulewa - powiedziałem.
- Spokojnie. Te chmury wyglądają na nocne. Z tych, co to muszą się ukisić. Czekają na swój czas.
- No nie, zaraz się okaże, że zna się pan również na chmurach.
- Życie na ulicy uczy nas więcej, niż sami chcemy wiedzieć. Na samą myśl o Fumero zrobiłem się strasznie głodny. Może wpadniemy do baru na placu Sarria i zjemy sobie po bule z tortillą, z dużą, bardzo dużą ilością cebuli?
Skierowaliśmy się w stronę placu, na którym tłumy staruszków czarowały stada miejscowych gołębi, ograniczając życie do zabawy okruchami i do czekania. Weszliśmy do baru i zajęliśmy stolik przy drzwiach. Fermin przystąpił do rozprawy z obiema bułkami, swoją i moją, popijając kuflem piwa, by następnie wypić trochę rumu i zjeść jeszcze dwie czekoladki. I su-gusa na deser. Mężczyzna siedzący przy stoliku obok obserwował Fermina ukradkiem znad gazety, prawdopodobnie myśląc o tym samym co ja.
- Nie wiem, gdzie pan to wszystko mieści, Ferminie.
- W mojej rodzinie wszystkich cechował przyspieszony metabolizm. Moja świętej pamięci siostra Jesusa potrafiła w południe pochłonąć tortillę z sześciu jaj z kaszanką i świeżym czosnkiem, a wieczorem, jakby nigdy nic, rzucić się na kolację jak wygłodniały Kozak. Nazywali ją Wątróbka, bo cierpiała na wzdęcia. Biedaczka. A wyglądała tak samo jak ja, uwierzy pan? Taka sama, pociągła, żeby nie powiedzieć koścista, twarz i ciało zdecydowanie żylaste. Pewien doktor z Caceres powiedział kiedyś mojej matce, że Romerowie de Torres są brakującym ogniwem między człowiekiem a rybą młotem, gdyż w naszej rodzinie dziewięćdziesiąt procent ciała to sama chrząstka, zazwyczaj występująca tylko w nosie i uszach. Jesusę mylono we wsi ze mną, bo biedaczce nigdy nie urosły piersi, a golić zaczęła się wcześniej niż ja. Umarła na suchoty, mając dwadzieścia dwa lata, w stanie nietkniętego dziewictwa i skrycie zakochana w świętoszkowatym księdzu, który spotykając ją na ulicy, nieodmiennie witał słowami: “Witaj, Ferminie, kawał chłopa zaczyna się z ciebie robić". Ironia losu.
- Tęskni pan za nimi?
- Za rodziną?
Fermin wzruszył ramionami, z nostalgicznym uśmiechem na ustach.
- A bo ja wiem? Niewiele rzeczy tak bardzo oszukuje jak wspomnienia.
Choćby ten ksiądz... A pan? Tęskni pan za matką?
Spuściłem wzrok.
- Bardzo.
- Wie pan, co ja najlepiej pamiętam? - spytał Fermin. - Jej zapach. Zawsze pachniała czystością, słodkim chlebem. I wszystko jedno, czy cały dzień pracowała w polu albo miała na sobie łachmany z całego tygodnia. Zawsze pachniała tym wszystkim, co dobre na tej ziemi. A nawet nie wyobraża pan sobie, jakim była prostakiem. Klęła jak szewc, a pachniała jak królewna z bajki. Przynajmniej tak mi się wydawało. A pan, panie Danielu? Z czym się w pańskiej pamięci kojarzy mama?
Zawahałem się przez chwilę, by wreszcie wydusić z siebie:
- Z niczym. Od lat nie potrafię przypomnieć sobie matki. Ani jej twarzy, ani jej głosu, ani zapachu. Uleciało to wszystko w dniu, w którym odkryłem Juliana Caraxa, i jak dotąd nie wróciło.
Fermin przyglądał mi się uważnie, nie spiesząc się z odpowiedzią.
- Nie ma pan jej zdjęć?
- Nigdy nie chciałem ich oglądać - odparłem.
- Dlaczego?
Nikomu o tym nie mówiłem, nawet mojemu ojcu ani Tomasowi.
- Bo się boję. Boję się spojrzeć na zdjęcie mojej matki i zobaczyć na nim zupełnie obcą mi osobę. Myśli pan, że to głupie?
Fermin pokręcił głową, nim odparł:
- I myśli pan, że jeśli uda się panu rozwiązać tajemnicę Juliana Caraxa i wydobyć go z niepamięci, wówczas obraz twarzy pańskiej matki wróci do pana z zapomnienia?
Przyjrzałem mu się, nic nie mówiąc. Nie było ironii ani osądzania w jego spojrzeniu. Przez chwilę Fermm Romero de Torres wydał mi się najinteligentniejszym i najmądrzejszym człowiekiem na świecie.
- Być może - odparłem bez zastanowienia.