Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Przerażeni ludzie zaczęli się wysypywać na ulicę, tak jak kto stał. Gospodynie z rękami w cieście i szewcy z sektora spółdzielczego, i ostatni prywatny rzeźnik Sułek, w fartuchu, z nożem w ręce, tak jak go zastało to niesłychane dzwonienie, a za nim cały kwiat maćkowskiego mieszczaństwa.
— Pali się gdzie? Czy wojna?
Wszyscy biegną na rynek, ale na rynku nikt nic nie wie. Więc wszyscy pod kościół. A tam już pod dzwonnicą stoi kościelny i organista, i ksiądz kanonik w stule, i wszyscy ogromnie zakłopotani gapią się w dzwonnicę, a dzwony biją.
Ludzie ochłonęli, bo zrozumieli, że dzwony biją samowolnie i nieurzędowo. Wreszcie kanonik kazał otworzyć dzwonnicę, ale okazało się, że jest zamknięta. Dopiero kościelny pobiegł po drugi klucz.
Gdy otworzyli, oczom zebranych ukazał się niesamowity widok. Klarnet i Bernard wieszając się na sznurach dzwonili zajadle, a czterech innych młodzieńców starało się ich na próżno oderwać.
A wszyscy pijani na umór.
Nigdy nie dowiedzieliśmy się, jak rzecz się właściwie miała. Józio Markiewicz, który odznacza się skłonnością do przesadnej analizy, przypuszcza, że zamknięci osobnicy lękali się zrazu alarmować otoczenie, by nie wydały się ich pijackie wieczorki, profanujące miejsce poświęcone służbie bożej. Spodziewali się zapewne, że jakaś litościwa dusza sama otworzy dzwonnicę i bez rozgłosu i hańby opuszczą więzienie. Być może, liczyli również na to, że uda im się wydostać na własną rękę.
W każdym razie oczekując na wybawienie pocieszali się pozostałym zapasem alkoholu, który musiał być dość pokaźny. Na skutek tego na drugi dzień zaznaczyła się poważna różnica zdań w przedmiocie taktyki ocalenia. Mniej odporni stracili cierpliwość i uderzyli na alarm, który, jak wiemy, okazał się całkowicie skuteczny.
Co do mnie, sądzę, że nie wchodziło tu w grę żadne świadome działanie. Po prostu zwyczajne skutki pijaństwa.
Klarneta przyprowadził do internatu milicjant. Był to wielki wstyd dla całej budy. Jaki Klarnet był, to był, ale był jednym z nas. Tego nie dało się zaprzeczyć. Nie chodziło zresztą tylko o wstyd. Po wypadku z Klarnetem nasze szansę na zwycięstwo we współzawodnictwie nie były warte funta kłaków. Mnie i Józiowi tym bardziej było wstyd, że czuliśmy się współwinni. Nie załatwiliśmy sprawy jak należy, zamiast tego pozwoliliśmy sobie na nieobliczalny w skutkach kawał. Tak też postanowiliśmy przedstawić sprawę na ogólnym zebraniu szkolnego ZMP, które miało się odbyć po świętach.
Wszyscy, oczywiście, spodziewaliśmy się, że Klarnet zostanie natychmiast usunięty z internatu. Tak się jednak nie stało.
Mulat kazał go zaprowadzić na salę i położyć do łóżka. Kiedy tubylcy zauważyli, że go prowadzimy, podniósł się tumult.
— Nie potrzeba złodzieja!
— Wynocha z nim!
Klarnet, mimo że niemal nieprzytomny, zrozumiał i szarpnął się. Chciał uciekać. Ledwośmy go utrzymali. W jego pijackich oczach widać było strach.
Wyjaśniliśmy chłopcom, że Mulat kazał go z powrotem zakwaterować, ale nie uspokoiliśmy sali.
W kącie za piecem odbyła się burzliwa narada. Padały ostre słowa i pod naszym adresem. Tubylcy popisywali się dialektyką. Byli wygadani i bezwzględni. Uchwałę, jaka wtedy zapadła: „zlikwidować Klarneta jako klasę”, przyjąłem wzruszeniem ramion. Wiedziałem, że Klarnet „nie istnieje jako klasa” od chwili pamiętnego buntu tubylców, i uchwała była czysto formalna. Malcy jednak uparli się.
Wystrzyżony na jeża Małża z całą gromadą tubylców podszedł do łóżka Klarneta i obudził go brutalnie.
— Ty, Klarnet, wstawaj.
Klarnet dźwignął rozchwianą głowę.
— Cze... czego chcecie?
— Nawaliłeś nam współzawodnictwo i okradłeś salę. Postanowiliśmy zlikwidować cię.
— Co? — wybełkotał Klarnet.
— Tak. Zlikwidować. Zbieraj manatki i wynoś się z naszej sali.
Klarnet patrzył na nich z przerażeniem. Przynaglony i popędzany złapał ubranie i chwiejąc się jeszcze żałośnie na swych cienkich nogach, jak chory na reumatyzm komar — wyszedł z sali.
Małża uroczyście zatrzasnął za nim drzwi.
Wywiad doniósł, że Klarnet udał się na salę trzecią i tam usnął.
Sprawa okazała się jednak bardziej skomplikowana. Po kolacji, gdy zaczęliśmy się już zabierać do spania, usłyszeliśmy za ścianą wrzawę i podniecone głosy. Wypadliśmy na korytarz. Zobaczyliśmy przykrą scenę. Klarneta wynoszono z łóżkiem na korytarz.
Na nasz widok wrzawa przybrała na sile. Chłopcy z trzeciej sali zaczęli nam wymyślać, jak myśmy śmieli i w ogóle co za bezczelność. Klarnet do nich?... Nie przyjmą za nic w świecie!...
Klarnet siedział ogłuszony i zrezygnowany na łóżku. Tymczasem ktoś zaalarmował Mulata, że likwidują Klarneta. Przybiegł zadyszany, przecierając nerwowo okulary. Od razu ogarnął całą sytuację.
— Wszyscy do swoich sal — rzekł surowo. — Kancera i Markiewicz pójdą ze mną.
Nie czuliśmy się na siłach sami reprezentować sali.
— Niech i Małża pójdzie, panie profesorze — powiedziałem.
— Dobrze, niech i Małża pójdzie.
Zaprowadził nas do pokoju nauczycielskiego. Zapalił światło. Kazał usiąść na kanapie. Przez minutę chodził zdenerwowany od ściany do ściany z ręką założoną w tył i pokasływał zasłaniając usta szalikiem.
Nagle stanął i rzekł z jakąś smutną kpiną:
— Więc postanowiliście zlikwidować Klarneta jako klasę.
Milczeliśmy.