Każdy jest innym i nikt sobą samym.


– Czemu akurat oni?
– Mieli oczywisty motyw. A samochód jako narzędzie zbrodni sugeruje, że to ktoś z klasy średniej. Nie trzeba się zbliżać do ofiary, ani jej dotykać. Sterylna metoda zabójstwa.
Ksiądz zapatrzył się w krucyfiks.
– To były złe myśli, ale to, co do niego czułem, cała praca, jaką wspólnie wykonaliśmy... Potem zdałem sobie sprawę, że jestem niesprawiedliwy, okrutny i myślę samolubnie. Podejrzewam niewinnych ludzi, którzy sami przeżywają wielkie cierpienia. Nie mam do tego prawa. A teraz, kiedy mi pan powiedział o pani Ramp, czuję się...
Znów potrząsnął głową.
– Czy podzielił się ojciec swymi podejrzeniami z policją? – zapytał Milo.
– To było podejrzenie, a raczej nagłe skojarzenie. Taka nieoczekiwana myśl, kiedy człowiek jest w szoku, nie kontroluje tego, co mówi i robi. Nie, nie powiedziałem o tym ani słowa. To oni pytali, czy nikt z rodziny Rampów nie kręcił się w pobliżu. Odrzekłem, że tylko panowie.
– Jaka była ich reakcja?
– Zachowywali się tak, jakby to ich w ogóle nie zainteresowało. Jakoś to zbyli. Zaraz zapytali o coś innego. Miałem wrażenie, że nie chcą zajmować się tą sprawą.
– Dlaczego?
– Tak zawsze zachowuje się policja, kiedy wiadomo, że nie będą sprawy nagłaśniać. Przywykłem do tego. Taka śmierć nikogo nie interesuje. Tacy są ludzie. – Opuścił głowę. – Znowu osądzam. Proszę mi wybaczyć. Miałem ciężki dzień.
– Dziękuję ojcu za poświęcony nam czas. Jeśli jednak ksiądz przypomni sobie cokolwiek, co mogłoby pomóc tej biednej dziewczynce, proszę dać mi znać.
Milo wręczył księdzu wizytówkę i jeszcze raz podziękował.
– Powiedziałem panu wszystko, co mogłem powiedzieć. Proszę nie wiązać ze mną wielkich nadziei.
W drodze do samochodu rzekłem:
– „Powiedziałem panu wszystko, co mogłem powiedzieć.” Coś mi się widzi, że McCloskey otworzył przed nim swoją duszę. Tak czy owak nigdy się tego nie dowiemy.
– Racja. Mam jednak pewną praktykę w przesłuchiwaniu księży.
Doszliśmy do auta w milczeniu.
Jadąc z powrotem do San Labrador, zapytałem: Kto to jest Gonzales?
– Co?
– Wymieniłeś to nazwisko przy Lewisie. Zrobiło na nim wrażenie.
– Ach to – odparł, marszcząc czoło. – Stare dzieje. Nazywał się Gonsalves. Kiedyś Lewis pracował w zachodnim Los Angeles jako zwykły posterunkowy, choć był po studiach wyższych, skończył psychologię. Strasznie się wymądrzał. Kiedyś spieprzył sprawę niejakiego Gonsalvesa. Pewnego razu zrozpaczona pani Gonsalves wezwała policję, prosząc, żeby aresztować jej męża, który jej groził. Lewis, pewny, że jego magisterium wystarczy za kajdanki i kraty, przeprowadził jedynie rozmowę ostrzegawczą. Godzinę później mąż poszlachtował żonę na kawałki za pomocą brzytwy. Lewis był za miękki, nieodpowiedni do tej pracy. Mogłem zwichnąć mu karierę, ale tego nie uczyniłem. Obgadałem z nim sprawę. Po tym wypadku stał się ostrożniejszy. Po paru latach dochrapał się inspektora i przenieśli go do śródmieścia, do centrali.
– Nie wydaje się szczególnie wdzięczny.
– Tak – westchnął Milo – ludzie często zapominają o przysługach.
Przejechaliśmy jakieś dwa kilometry.
– Kiedy zadzwoniłem do niego po raz pierwszy – ciągnął Milo – żeby się dowiedzieć, gdzie znajduje się McCloskey, był chłodny, ale uprzejmy. Dał wszystkie informacje. Dzisiaj odstawił kiepskie przedstawienie dla swego partnera.
Znów milczeliśmy przez parę kilometrów.
– Masz ładniutką wizytówkę. Kiedy ją sobie sprawiłeś?
– Parę dni temu – usługi na poczekaniu w La Cienega. Za pięćset sztuk zapłaciłem grosze. Też powinieneś mieć coś takiego.
Podał mi wizytówkę. Była cienka, ale twarda. Ekstra.
– Zawsze możesz jej użyć jako wykałaczki.
– Albo jako zakładki do książki.
– Mam jeszcze coś lepszego. Można z nich budować domki, żeby potem je zburzyć.