Każdy jest innym i nikt sobą samym.

- Nawet mojego ojca. Nigdy nie miałeś ochoty po­kryć Nissima Shawke'a? Rób, co ci się żywnie podoba, tylko przestań być takim ponurakiem.
- Przyszedłem oddać twojemu ojcu ważny dokument i...
- Och, wrzuć go do gniazda dostępu - mówi Rhea i zostawia go, wyraźnie zdegustowana.
Dzień Fizycznego Spełnienia. Zupełnie zapomniał. Za parę godzin rozpocznie się feta i powinien być wtedy z Mamelon. Ale jest tutaj. Wypada mu wyjść? Patrzą na niego. Ukryć się gdzieś. Dać nura pod falujący, zmysłoczuły dywan. Nie psuj za­bawy. Jego umysł wciąż jeszcze wypełnia treść sprawozdania, nad którym siedział rano.
 
Należy wziąć pod uwagę, że losowe bądź czysto biologiczne oznaczenie płci płodów prowadzi zwykle do statystycznie prze­widywalnego podziału, dającego w efekcie stosunkowo prawi­dłowe proporcje między... Wyeliminowanie czynnika przypad­ku rodzi zagrożenie, iż... Historia dawnego miasta Tokio z okre­su między 1987 a 1996 rokiem uczy, że odnotowany spadek liczby narodzin noworodków płci żeńskiej, wywołany przez czyn­nik przypadkowości niemal... Ryzyko zagrożenia nie znajduje przeciwwagi w... Dlatego też wskazane jest, aby...
 
Rozglądając się uważniej, Siegmund widzi, że cała ta feta to właściwie orgia. Bywał już na takich imprezach, ale nigdy z udziałem tak wysoko postawionych. Powietrze zgęstniałe od oparów. Golutki Monroe Stevis. Przeplataniec bujnych dziew­częcych ciał.
- Nie stój tak - dudni głos Kipłinga Freehouse'a. - Baw się, Siegmundzie. Wybierz sobie jakąś. Którą chcesz!
Śmiechy. Swawolny podlotek wciska mu w rękę kapsułkę. Siegmund drży i pastylka spada na ziemię. Inna dziewczyna na­tychmiast łapie ją i połyka. Gości ciągle przybywa. Na każdym kolanie pełnego godności i elegancji Lewisa Holstona usado­wiła się panienka; trzecia klęczy tuż przed nim.
- Naprawdę, Siegmundzie? - pyta Nissim Shawke. - Nie masz ochoty na nic? Biedaku. Jeśli chcesz mieszkać w Louisville, musisz umieć bawić się tak samo dobrze jak pracować.
Egzaminują go. Badają, czy będzie do nich pasował: nada­je się, aby dołączyć do elity, czy też ma zostać zwykłym wołem roboczym, urzędasem pośledniej klasy? Siegmund już widzi się na zsyłce w Rzymie. Ambicja bierze górę. Skoro umiejętność zabawy ma zapewnić mu miejsce pośród notabli, będzie się ba­wił. Szczerzy zęby w uśmiechu.
- Chętnie zażyję trochę dygotu - mówi.
Lepiej nie eksperymentować z czymś, czego nie zna.
- Dygot, już się robi!
Mówi się: trudno. Złotowłosa nimfetka podaje mu czarkę z dygotem. Siegmund pociąga łyk, szczypie ją i znowu pije. Mu­sujący napój łaskocze mu gardło. Trzeci haust. Nie żałuj sobie, to oni płacą! Zachęcają go okrzykami. Rhea kiwa głową z apro­batą. Po całym pokoju walają się porzucone części garderoby. Rozrywki panów. Musi tu być jakieś pół setki ludzi. Ktoś klepie go w plecy. Kipling Freehouse. Rozkrzyczany i hałaśliwie ser­deczny.
- Dajesz sobie radę, chłopcze! A już się o ciebie martwi­łem! Taki poważny, taki przejęty! Same zalety, ale to nie wy­starczy. Pojmujesz, co mam na myśli? Trzeba jeszcze szczypty wesołego usposobienia. Co ty na to?
- Oczywiście, sir. Rozumiem to dobrze, sir.
Siegmund nurkuje w stos ciał. Piersi, uda, pośladki, języki. Piżmowe kobiece zapachy. Fontanna doznań. Ktoś wkłada mu coś do ust. Siegmund przełyka; chwilę później czuje, jak tył je­go czaszki unosi się do góry. Śmiech. Ktoś go całuje. Napast­niczka przypiera go do dywanu. Siegmund sięga po omacku i trafia na drobne, twarde piersi. Rhea? Zgadł. Jej mąż Paolo przysuwa się do niego z drugiej strony. Muzyka gra ogłuszają­co. W plątaninie ciał Siegmund zauważa, że pieści tę samą dziewczynę, co Nissim Shawke. Zarządca mruga do niego chłod­no i krzywi twarz w lodowatym uśmiechu. Sprawdza, czy Sieg­mund potrafi czerpać przyjemność. Wszyscy go obserwują, chcąc się przekonać, czy jest dość dekadencki, by zasłużyć na przyjęcie do ich grona. Przestań się hamować! Do diabła z ostrożnością!
Nagle czuje potrzebę, aby zaszaleć na całego. Tak dużo od tego zależy. Pod nim są 974 wspaniałe piętra miastowca, lecz jeśli chce zostać tu, na szczycie, musi pokazać, że umie się ba­wić. Jest rozczarowany, że poznał administratorów od tej strony. Tacy wulgarni i pospolici - tani hedonizm klasy rządzącej. Jak książęta Florencji, paryscy grandowie, ród Borgiów albo pijani bojarzy. Nie mogąc pogodzić się z takim ich wizerunkiem, Sieg­mund tworzy iluzję: zaaranżowali tę hulankę wyłącznie po to, by sprawdzić jego charakter, dowiedzieć się, czy rzeczywiście na­daje się tylko na nędzne popychadło, czy też ma horyzonty dość szerokie, aby zostać rezydentem Louisville. Tylko dureń uwie­rzyłby, że zarządcy naprawdę marnują swój bezcenny czas na narkotyczne balangi i orgie. Pokazują po prostu, że nie jest im obce nic, co ludzkie, że umieją cieszyć się życiem, oddając się z równym zapałem przyjemności, co pracy. Jeśli chce być jed­nym z nich, musi wykazać się taką samą werwą i wszechstron­nością. Zrobi to. Udowodni im.
Jego uskrzydlony umysł wiruje, poddawany falom sprzecz­nych chemicznych impulsów.
- Zaśpiewajmy! - wrzeszczy rozpaczliwie. - Wszyscy śpie­wają!
Wyrykuje słowa piosenki:
 
Lunatykujesz u mnie nocą ciemną
Pręży się dumnie twoje berto
Kładziesz się chętny u mego boku
Chcesz, abym szybko czuła je w kroku...
 
Śpiewają razem z nim. Siegmund nie słyszy własnego gło­su. Za to widzi wpatrujące się w niego ciemne oczy.
- Szczęść boże - szemrze falująca postać wysokiej donny. - Uroczy jesteś. Słynny Siegmund Kluver.
Odbija jej się bąbelkami dygotu.
- Chyba już się gdzieś spotkaliśmy.