opowiadał, wspominał... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Po wklęsłych, zwiędłych ustach Marty przewijać się zaczął uśmiech, uspakajały się
wzburzone jej rysy, powieki opadały na ukojone, przygasłe, cichą słodyczą omglone źrenice.
– Wspomina! – szepnęła raz jeszcze i uciszyÅ‚a siÄ™ zupeÅ‚nie.
Nie usnęła, ale cicho i nieruchomo leżała, tylko w jej piersi, wzruszeniem i długim
mówieniem wzmożona, grała, jęczała, szemrała chrypka.
– Ciotko – szepnęła Justyna – ty chora jesteÅ› naprawdÄ™ i ciężko. Dlaczego leczyć siÄ™ nie
chcesz?
Podniosła powieki i znowu ze zwykłą swą porywczością i oburkliwością sarknęła:
– Po co? na co? czy nie możesz powiedzieć mi, po co i na co?
A potem dodała prędko:
– Któż ci to powiedziaÅ‚? WymyÅ›liÅ‚aÅ›! i dzieci wymyÅ›lajÄ…, że ja chora. Zdrowszej ode mnie na
świecie nie ma. Dajcie mi pokój z waszym leczeniem i z waszymi doktorami. Idź spać!
Dobranoc!
Wymówiwszy to zamknęła znowu powieki i znowu powoli wyrazem ukojenia i słodyczy
oblekły się jej rysy.
Justyna wstała, chwilę jeszcze na nieruchomo leżącą kobietę patrzała, aż pochyliła się i długo,
cicho pocałowała ją w usta. Potem odeszła, lampę zagasiła i u zamkniętego okna usiadłszy
patrzała na błękitnawe świtanie, wśród którego drzewa, niby zaczarowane straże, stały w
nieruchomości kamiennej, blade obłoki krepowym welonem zasłaniały niebo, a na Niemnie
bladosrebrnym gdzieniegdzie pluskały ryby, w wielkie koła rozbijając zwierciadlaną
powierzchnię wody lub wyrzucając nad nią krótkotrwałe, niskie fontanny. Wkrótce znad boru,
188
we wschodniej stronie nieba, wychylił się różowy rąbek jutrzenki, po gałęziach drzew przebiegły
szeleszczące dreszcze, ciszę zmąciło przeciągłe, donośne pianie koguta, które rozległo się blisko
domu, potem powtórzyło się dalej i znowu dalej, coraz dalej, a zarazem słabiej. Jak czujni
wartownicy na rozległej przestrzeni rozstawieni i kolejno sobie hasło podający, tak ptaki te
wśród powszechnego uśpienia powtarzały jeden za drugim wschód dnia zwiastujące, tryumfalne
krzyki. Justyna w coraz rozszerzającą się i gorętszą wstęgę jutrzenki wpatrzona, uchem łowiła
kogucie piania, które teraz słabym odgłosem dochodziły z okolicy, z najbliższych zrazu jej
domów, potem z dalszych, na koniec, zaledwie dosłyszalne, z bardzo daleka, może aż znad
parowu Jana i Cecylii. Zamknęła oczy i głowę złożyła na wspartym o okno ramieniu, i marzyła
czy śniła? Widziała przed sobą wyraźnie, żywo, prawie jaskrawo zagrodę, blaskiem jutrzenki
zaróżowioną, operloną poranną rosą i stąpającego po niskiej trawie dziedzińca młodego,
pięknego chłopca. Do stajni poszedł, wrota jej otworzył, wóz drabiniasty wyciągać z niej zaczął.
Młodziutka, bosa dziewczynka z wiadrami na ramionach pod szeregiem starych lip przebiegała,
ku rzece dążąc; stary człowiek w grubej kapocie, z promienistym snopem zmarszczek na
wysokim czole, otwierał okno przeciwka i blade, cierpiące źrenice ku porannemu niebu
podnosił. Lecz któż to jeszcze wyszedł na ganek domu i stoi pod jego gzymsem w grube floresy
wyrzeźbionym? To ona sama... ona... w krótkiej, kraciastej spódnicy, z kosą spuszczoną na luźny
kaftan, z twarzą tak szczęśliwą jak szczęście tego pięknego chłopca, który ku niej oczy zwrócił, z
sierpem w ręku...
Marzyła czy śniła? Wydało się jej znowu, że zmrok panował na świecie, przezroczysty, ale
bez dnia i słońca, a ona górą płynęła i szeroki widnokrąg obejmowała wzrokiem, tak szeroki, że
widziała wyraźnie dwór korczyński i okolicę, i w gęstej zieleni ukryty grobowiec legendowej
pary, i u drugiego końca widnokręgu smutną pustynię piasków, a za nią w zamkniętym kole
wzgórzystości leśnych samotną, wielką mogiłę. Wszystko to pogrążonym było w
przezroczystym zmroku; a ona płynąc górą trzymała w ręku lampę... lampę tę samą, która
wczorajszego wieczora na olchowej komodzie Anzelma płonęła. Widać stamtąd ją wzięła i teraz
podnosiła wysoko, a promienie jej, skąpe wprawdzie, wąskie, padały jednak na dachy domostw,
złote nicie rzucały na spajającą zagrody sieć płotów i ścieżek, dostawały się z jednej strony aż na
prastary grobowiec, z drugiej na opuszczoną mogiłę, oświetlając je i niby je wiążąc, łącząc jak
ogniwa jednego łańcucha.
Marzyła czy śniła? Na włosach swych, na twarzy, na ustach uczuła ciepłe, długie pocałunki.