Między posiłkami zawsze przebywała w pracowni... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Korzysta­ła z różnych typów jasnowidzenia, żeby zlokalizować to co po­trzebne. Sproszkowanego pająka, zimne żelazo i świece barwio­ne krwią dziewicy miała pod ręką - wyjaśniła, że wszystkie są użyteczne w wielu innych zaklęciach. Żelazo pochodziło z me­teoru, co, jak zapewniła, tylko zwiększało jego skuteczność. Błękitny jedwab zdobyła łatwo, po krótkim przelocie do miasta. Wodorosty Valder dostarczył osobiście: po spacerze przyniósł z plaży masę ociekającego zielska i zawiesił nad paleniskiem w pracowni, żeby wyschło.
Pozostały więc łzy smoczycy, posoka świerszcza, serce dziec­ka i odcięta ręka. Iridith była optymistką.
- Kiedyś już je znalazłam - powtarzała ciągle.
Trwało to do piątego dnia, kiedy wczesnym popołudniem po­jawiła się nagle na progu pracowni, trzymając w ręce niedużą sakiewkę.
- Co to jest? - spytał Valder, unosząc głowę znad księgi, która rzekomo opisywała dawno już nieistniejące religie klasy panującej Północnego Imperium. - Znalazłaś coś?
- Nie - odparła. - Ale mam już zgodę dostatecznej liczby starszych w Gildii, żeby rzucić zaklęcie. Poza tym uznałam, że należy mi się chwila wytchnienia. Dlatego zrobiłam to dla uczczenia sytuacji i na znak mojego szacunku.
- Co to jest?
- To bezdenna sakiewka, powstała na skutek Zaklęcia Hallina.
- Co to jest bezdenna sakiewka?
- Zaraz ci pokażę. Zauważyłam, że ten miecz czasem ci prze­szkadza, ale nie lubisz się z nim rozstawać. W dodatku, jak pew­nie zauważyłeś, obecnie w Ethsharze noszenie miecza nie jest w modzie. Możesz go schować do tego. - Podniosła małą sa­kiewkę, mniejszą od mieszka, który nosił w podróży.
- Och, to jedna z tych! - przypomniał sobie.
Podczas wojny widywał bezdenne sakiewki, choć nie wie­dział, że tak się nazywają. Do czegoś takiego można było wcis­nąć cały ładunek wojskowego wozu zaopatrzenia, a potem wyjąć znowu. Bardzo ułatwiały transport po wrogim terenie. Jedyną ich poważną wadą było to, że wyjmowało się obiekt ostatnio włożo­ny, gdy więc zawierały wiele różnych przedmiotów, dotarcie do pierwszego mogło zająć trochę czasu. Aby skutecznie używać takiej sakiewki, należało dokładnie zaplanować pakowanie.
Przyjął więc prezent i nasunął na koniec pochwy Wirikidora. Patrzył rozbawiony i zdziwiony, jak miecz wsuwa się gładko do wnętrza i znika. Kiedy skrył się cały i pozostała tylko lekko wy­pchana sakiewka, przywiązał ją do pasa.
- To o wiele wygodniejsze - przyznał. - Dziękuję bardzo.
- Nie ma za co - odparła Iridith.
Spojrzał na nią, a ona uśmiechnęła się ciepło.
- Właściwie nie rozumiem, dlaczego jesteś dla mnie tak ła­skawa - powiedział. - Robisz o wiele więcej niż to konieczne.
- Och, wiem - odparła. - Ale lubię być łaskawa. Wiesz prze­cież, że mam wszystko, czego mogę potrzebować. Czemu nie miałabym się tym podzielić? Zbyt długo żyłam sama; magom często się to zdarza. Wiele zaklęć wymaga izolacji lub tak silne­go skupienia, że wolimy nikogo nie dopuszczać w pobliże. To­warzystwo innych magów psuje nastrój; unikają się nawzajem, chcą tylko poznać nowe zaklęcia, nie zdradzając własnych taje­mnic. Tak samo jest z towarzystwem zwykłych ludzi, którzy śmiertelnie się mnie boją, a ja wiem, że za parę lat zestarzeją się i umrą.
- Ja jestem zwykłym człowiekiem - przypomniał Valder.
- Nie, nie jesteś! Przecież nie umrzesz, prawda? Ten twój miecz ci nie pozwoli. I nie boisz się mnie.
- Dlaczego miałbym się ciebie bać?

Tematy