Każdy jest innym i nikt sobą samym.

..
 
Ta mrożąca krew w żyłach myśl towarzyszyła jej, gdy zaczęła schodzić z drzewa.
Przedtem po niebie krążyły kondory i przynamniej jeden z nich zaatakował malazańskie szańce. Trwało to krótko. Wykałaczka nie miała pojęcia, gdzie się podziała reszta.
Tu ich nie ma, dzięki Kapturowi...
Ze szczękiem zbroi zeskoczyła z ostatniej gałęzi na ziemię.
– To było niezłe.
Odwróciła się błyskawicznie.
– Niech cię szlag, Niewidka...
– Psst... hmm, poruczniku.
– Wiesz, gdzie jest reszta?
– Mniej więcej. Mam ich zawołać?
– Przydałoby się.
– I co wtedy zrobimy?
Niech mnie szlag, jeśli to wiem, kobieto.
– Najpierw ich tu sprowadź, Niewidka.
– Tak jest.
 
Parana obudził smród rzygowin. Nieprzyjemny posmak w ustach uświadomił mu, że to on sam zwymiotował. Przetoczył się z jękiem na bok. Było ciemno. W pobliżu jacyś ludzie rozmawiali cicho. Wyczuwał, że w okopie obok niego leżą też inni, choć nikogo nie widział.
Inni... ranni...
Zbliżyła się jakaś masywna postać.
Sięgnął dłonią do skroni i skrzywił się z bólu, dotykając szwów. Przebiegł palcami wzdłuż rany, docierając do wilgotnych bandaży, które zakrywały mu ucho.
– Kapitanie?
– To ty, Młotek?
– Tak jest. Przed chwilą wróciliśmy.
– Wykałaczka?
– Wszyscy w drużynie żyją, kapitanie. Wchodząc na górę, stoczyliśmy parę potyczek, ale nie mieliśmy poważniejszych trudności.
– Dlaczego tu jest tak ciemno?
– Nie zapalaliśmy pochodni. Ani lamp. Tak rozkazał Dujek... zbieramy się.
Zbierają się. Nie, później o to zapytasz.
– Czy Szybki Ben jeszcze oddycha? Ostatnie, co pamiętam, to jak zbliżaliśmy się do strąconego na ziemię kondora...
– Ehe, ale słyszałem, że to ty oskubałeś tę gęś, kapitanie. Czarodziej cię tu przyniósł i cyrulicy cię pozszywali, jak potrafili. Na pewno ucieszysz się na wiadomość, że to głównie powierzchowne rany. Przyszedłem po to, żeby przywrócić ci urodę.
Paran usiadł z wysiłkiem.
– Wokół jest pełno żołnierzy, którzy potrzebują twojego uzdrowicielskiego dotyku bardziej niż ja, Młotek.
– To prawda, kapitanie, ale Dujek powiedział...
– Pogodzę się z paroma bliznami, uzdrowicielu. Zobacz, co możesz zrobić dla tych rannych. Gdzie mogę znaleźć wielką pięść i Szybkiego Bena?
– W kwaterze głównej, kapitanie. To ta wielka komora...
– Wiem. – Paran wstał. Zatrzymał się na chwilę, czekając, aż miną zawroty głowy. – Teraz ważniejsze pytanie. Gdzie jestem?
– W głównym okopie, kapitanie. Idź w lewo, prosto w dół.
– Dziękuję.
Kapitan powoli mijał szeregi rannych żołnierzy piechoty morskiej. Bitwa była ciężka, mogło jednak być gorzej.
Wejścia do tunelu pilnowali untańscy strażnicy Dujeka. Sądząc po ich wyglądzie, nawet nie musieli wyciągać mieczy. Ich oficer bez słowa przepuścił Parana skinieniem dłoni.
Po trzydziestu krokach kapitan dotarł do komory.
Za stołem mapowym siedzieli wielka pięść Dujek, Szybki Ben i porucznik Wykałaczka. Nad ich głowami na drewnianej belce sufitowej wisiała mała lampa. Gdy Paran wszedł do środka, wszyscy troje obrócili się na krzesłach.
Dujek skrzywił się wściekle.
– Czy Młotek cię nie znalazł?
– Znalazł, wielka pięści. Nic mi nie jest.
– Będziesz miał pełno blizn, chłopcze.
Paran wzruszył ramionami.
– Co się stało? Beklici nie lubią walczyć w nocy?
– Wycofali się – odparł Dujek. – I, zanim zapytasz, nie, nie dlatego, że okazaliśmy się zbyt twardzi. Mogli kontynuować szturm i gdyby tak postąpili, zwiewalibyśmy teraz przez las. Ci z nas, którzy by jeszcze oddychali. Ponadto zaatakował nas tylko jeden z tych kondorów. Próbowaliśmy właśnie odgadnąć, dlaczego tak się nam upiekło, kapitanie.
– I znaleźliście jakieś odpowiedzi na to pytanie, wielka pięści?
– Tylko jedną. Sądzimy, że Sójeczka i Brood szybko się zbliżają. Jasnowidz nie chce, żeby jego siły były zaangażowane w walkę z nami w chwili ich przybycia. Nie zamierza też ryzykować utraty większej liczby tych cholernych kondorów.
– Jeden wystarczył z nawiązką – mruknął Szybki Ben.
Doszczętnie wyczerpany czarodziej wyglądał, jakby się nagle postarzał. Siedział niemal zgięty wpół, opierając obie ręce na stole, a jego przekrwione, zaspane oczy wpatrywały się w porysowany blat.
Porażony tym widokiem Paran przeniósł wzrok z powrotem na Dujeka.
– Młotek powiedział, że się zbieramy, wielka pięści. Ponieważ jest tu porucznik Wykałaczka, zakładam, że masz jakieś zadanie dla Podpalaczy Mostów.
– Mam. Czekaliśmy tylko na ciebie, kapitanie.
Paran bez słowa skinął głową.
– Te okopy nie nadają się do obrony – warknął Dujek. – Jesteśmy tu za bardzo odsłonięci. Wystarczą dwa, góra trzy kondory, żeby nas wykończyć. I Czarnych Moranthów również. Nie zaryzykuję też wysyłania dalszych Moranthów z wiadomościami dla Sójeczki. Ostatnich ptaszyska jasnowidza załatwiły, nim oddalili się na jedną trzecią mili od góry. Wygląda na to, że tak blisko Koralu są gotowe latać nocą. A Szybki Ben jest zbyt wyczerpany, by mógł nawiązać z Sójeczką magiczny kontakt. Nie będziemy na nich czekać.
Ruszamy do Koralu. Z nocnego nieba, prosto na przeklęte ulice.
– Rozumiem, wielka pięści. A Podpalacze Mostów mają wejść pierwsi?
– Wchodzimy pierwsi... – mruknął Dujek, skinąwszy głową.
A wychodzimy ostatni.
– Macie iść prosto na tę twierdzę. Wybijcie dziurę w jej murze. Czarni Moranthowie przeniosą was tak blisko, jak tylko zdołają.
– Wielka pięści – odezwał się Paran – jeśli Brood i Sójeczka nie są tak blisko, jak sądzisz...
Dujek wzruszył ramionami.
– Jak już mówiłem, kapitanie, nie możemy sobie pozwolić na czekanie. Wszyscy ruszamy do miasta. Moja pierwsza fala podąży pół dzwonu za wami...