Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Tak oto Paryż niszczy nas powoli i rozkosznie, mieląc drobniutko wraz z przywiędłymi kwiatami, wraz z papierowymi, splamionymi winem obrusami, niszczy nas swym og­niem bez płomienia, który przemyka się o wieczorze, wyła­niając się ze zmurszałych bram. Pali nas wymyślony ogień, rozżarzona do białości tura, sztuczność rasy, miasto - Wiel­ka Śruba, straszliwa igła, przez której nocne oko przepływa nić Sekwany, maszyna koronkowych tortur, agonia w klatce pełnej rozszalałych skowronków. Spalamy się w naszym dziele, w osławionym śmiertelnym honorze, w wyzwaniu rzuconym feniksowi. Ach, nikt nas nie uleczy z tego głuche­go ognia, z tego bezbarwnego ognia, pomykającego nocą przez rue de la Huchette. Nieuleczalni, zupełnie nieuleczalni, jako turę wybieramy Wielką Śrubę, kłaniamy się jej, wcho­dzimy w nią, wymyślamy ją co dzień od początku, z powodu każdej plamy wina na obrusie, z powodu każdego śladu rdzy na kratach Cour de Rohan o świcie, wymyślamy nasz pożar, płoniemy poczynając od środka, może to jest wyborem, może słowa otulają to niby serweta chleb, pozostawiając w środku zapach, rosnące ciasto, tak bez nie albo nie bez tak, dzień bez Manesa, bez Ormuzda lub Arymana, i raz na zawsze, i spokój, i dość.
(1)
74
 
Nonkonformista widziany przez Morellego wedle notatki przypiętej do rachunku za pranie: „Akcep­tacja kamyka i Bety z gwiazdozbioru Centaura, czystej powszedniości i czystej niezwykłości. Taki człowiek porusza się w najwyższych i najniższych częstotliwościach, umyślnie gardząc pośrednimi, czyli sferą najchętniej uczęszczaną przez stado ludzkiego ducha. Niezdolny do zlikwidowania typo­wych okoliczności, usiłuje odwracać się od nich plecami; nie chcąc przyłączyć się do tych, którzy starają się je zlikwidować (albowiem myśli, że tego typu likwidacja byłaby tylko zamia­ną ich na inne, równie niepełne i nie do zniesienia), oddala się ze wzruszeniem ramion. Dla jego przyjaciół fakt, że znajduje zadowolenie w głupstwach, w dziecinadach, w kawałku sznurka lub solówce Staną Getza, świadczy o żałosnym zubożeniu; nie wiedzą zaś oni, że jego poszukiwania prowa­dzą też w stronę przeciwną, ku jakiejś sumie, wymykającej się i urywającej, ani że poszukiwania te nie mają końca, że nie przerwie ich nawet śmierć tego człowieka, bo nie będzie to śmierć sfery pośredniej, śmierć tych częstotliwości, które można usłyszeć uchem nastawionym na słuchanie marsza żałobnego Zygfryda”.
Może po to, aby zbagatelizować egzaltowany ton tej notatki, żółty, pobazgrany ołówkiem świstek: „Gwiazda i kamyk: myśli bezsensowne. Ale intymny kontakt z gładkimi kamyka­mi czasem prowadzi do przejścia. Pomiędzy kamykiem a ręką wibruje jakieś pozaczasowe porozumienie. Piorunujący... (sło­wo nieczytelne) ... że to także jest Betą Centaura; imiona i wielkości ustępują, roztapiają się, przestają być tym, czym są według naukowych twierdzeń. W ten sposób jest się w czymś, co jest po prostu (czym? czym?) drżącą ręką zaciśniętą na przezroczystym kamyku, który także drży”. (Niżej atramen­tem: „Nie chodzi o panteizm, to rozkoszne złudzenie, ten upadek ku górze pod płonącym niebem na brzegu morza”).
Gdzie indziej takie wyjaśnienie: „Mówić o najni­ższych i najwyższych częstotliwościach, to raz jeszcze ustępo­wać idola fori[86] i naukowemu językowi, tym złudzeniom Zachodu. Dla mojego nonkonformisty skonstruowanie wśród wesołości latawca i puszczanie go ku uciesze dziecia­ków wcale nie zalicza się do niższych przyjemności (niskie w porównaniu do wysokiego, małe w porównaniu do duże­go etc.), lecz jest po prostu zlepkiem czystych składników, skąd chwilowa harmonia, satysfakcja pozwalająca przebrnąć przez resztę. Podobnie chwile wyobcowania, szczęśliwej alie­nacji popychające go drobnymi ruchami ku czemuś, co mogłoby być jego rajem, nie stanowią dla niego jakiegoś doświadczenia wyższego rzędu niż zbudowanie latawca; jest to jakby kres, ale nie wyższy, ani uprzywilejowany - nie jest to również kres w sensie czasowym, osiągnięcie kulminacyj­nego punktu procesu wzbogacającego obnażania; można to osiągnąć siedząc w klozecie, przede wszystkim jednak mię­dzy kobiecymi udami, wśród obłoków dymu lub w połowie lektur raczej nisko szacowanych przez dodatki kulturalne niedzielnych pism.

Tematy