Przechodziłam obok niej
tysiÄ…c razy, b o j a czÄ™sto bywam w empiku — cieszy mnie po prostu obcowanie z literaturÄ…,
kulturą et cetera, nawet jeśli przychodzę tylko popatrzeć.
Mojego synka zawsze zabierałam ze sobą, mówiąc z namaszczeniem: „Idziemy do królestwa
książek", i on siadał (najczęściej pośrodku przejścia) w dziale czasopism, zapoznając się z
budową silników napędowych statków (potem mnie z tego przepytywał, a ja musiałam
zmieniać temat), budząc uśmiech na twarzach potykających się o jego wyciągnięte nóżki ludzi
(taki maÅ‚y ludzik — cztery latka — a „czyta"), a ja buszowaÅ‚am po dziale książkowym, dopóki
nie słyszałam gromkiego „Mama!" (a przekrzyczeć tłum i reklamy w empiku nie jest łatwo) i
musiałam wracać. Książka stała spokojnie na regale TOP20 i... stała. Kurde, pomyślałam
sobie, okładka taka sobie, nostalgiczna cholernie i wcale nie chce mi się czytać tej książki.
Niech spada. Kupiłam za to „Pachnidło"
i wysiadłam. Sorry, wiem, że „ P " jest przez niektórych z Was uznawane za książkę życia, ale
dla mnie to stek bredni naćpanego psychopaty. Zdrowy umysł nie byłby w stanie czegoś
takiego spłodzić. Zraziło mnie to na jakiś czas do książek z TOP20, ale któregoś dnia, gdy
tamta książka wciąż na mnie patrzyła (czy książki mają oczy?), z ciężkim westchnieniem typu
„pokonałaś mnie" kupiłam i... znów wysiad
Å‚am. Tym razem pozytywnie. „CieÅ„ wiatru" — bo on jest tÄ… książkÄ…—zdaje siÄ™ absolutnie
genialny, bo jak nazwać inaczej coś, co mimo siedmiuset stron czyta się dotąd, aż przeczyta
(mniejsza o jakieś prace, zarabianie cashu, dzieci, psy i koty), jest napisane pięknym,
literackim jÄ™zykiem, każde zdanie jest dopieszczone, a na dodatek — uwaga! — na dodatek po
przeczytaniu takiej książki nie da się powiedzieć, o czym ona jest!!! Zabijcie, a l e j a nie
potrafię jej streścić. Chłopiec trafia do specjalnej biblioteki, gdzie są pogrzebane książki,
znajduje tÄ™ przeznaczonÄ… dla siebie, zachwyca siÄ™ niÄ… (jak ja
„Cieniem wiatru") i... i jest koniec powieści. Gdy więc komuś ją pożyczam i słyszę „A o czym
to?", mówię: nie pytaj, czytaj.
Film.
Filmów, które uznałabym za arcydzieła, jest mnóstwo, bo w ogóle jestem kinomaniaczką i
przynajmniej raz w tygodniu staram się być w kinie, o ile jest coś, co da się obejrzeć.
Gustuję w fantasy i klimatach: ogień i miecz, więc obowiązkowo zaliczam wszystkie Królestwa
niebieskie, Kroniki Nar-nii, Piratów z Karaibów, Królów Arturów oraz Aleksandrów Wielkich
(koÅ„ — oczywiÅ›cie rasy fryzyjskiej — zagraÅ‚ os-carowo i tylko on). Zaliczam również polskie
komedie romantyczne (wstydząc się czasami bądź nie wierząc własnym oczom, że ktoś dał na
to pieniądze, ciężkie pieniądze, nasze pieniądze, pieniądze ważące od czterech do dziesięciu
milionów złotych). Dziś jednak skupiam się na arcydziełach, więc powinnam wspomnieć
„Władcę Pierścieni". Nie wiem, czy znacie powstanie tego filmu, ja znam. Nikomu nieznany
reżyser (przypomina mi to tego budowniczego z Hiszpanii) wymarzył sobie sfilmowanie
„Władcy". Marzenie życia, rozumiecie. Napisał scenariusz razem z takimi samymi zapaleńcami
jak on (i nikt mu tego scenariusza nie ukradł, bo tam nie ma TVP) i zaliczył z tym scenariuszem
wszystkie wytwórnie i producentów na całym świecie. Szychy pytały tylko o jedno: „A co ty,
chłopie, do tej pory nakręciłeś, że chcesz od nas sto milionów dolarów?". Tu P.J. musiał mieć
nietęgą minę, odpowiadając: „Martwicę mózgu". „No to sam masz martwicę mózgu, jeśli