Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Cały pień dosłownie zniknął pod falą zdeterminowanych stwo-
rzonek. Myślałem, że zamierzają mnie zaatakować i że to z tego powodu Richard
Parker sypiał w łodzi; za dnia surykatki były potulne i niegroźne, ale nocą dzięki swej wielkiej masie mogły bezlitośnie unicestwić swych wrogów. Ogarnął mnie
jednocześnie lęk i gniew. Przeżyć tyle miesięcy w szalupie z czterystupięćdzie-
sięciofuntowym tygrysem bengalskim tylko po to, żeby zginąć na drzewie „z rąk”
dwufuntowych surykatek, wydało mi się finałem zbyt niesprawiedliwym i zbyt
groteskowym.
Tymczasem zwierzątka wcale nie zamierzały robić mi krzywdy. Wspięły się
na drzewo, przeszły po mnie i powędrowały dalej w górę. Oblepiły wszystkie ga-
łęzie, tak że aż uginały się pod nimi. Usadowiły się nawet w moim legowisku. To
samo działo się dokoła, jak daleko mogłem sięgnąć wzrokiem. Surykatki wdrapy-
210
wały się na wszystkie okoliczne drzewa. Cały las nagle zbrązowiał; w ciągu kilku minut jakby zapanowała jesień. Tłum, który pomykał dołem, żeby zająć jeszcze
wolne drzewa w głębi lasu, robił hałas większy niż stado pędzących słoni.
Wkrótce równina całkiem opustoszała.
Przeniosłem się z koi dzielonej z tygrysem do przepełnionej noclegowni z su-
rykatkami — czy ktokolwiek kiedykolwiek w to uwierzy? Zacząłem się przepy-
chać z surykatkami, żeby móc się położyć we własnym legowisku. Zwierzątka
tuliły się do mnie; na gałęziach nie było ani centymetra wolnego miejsca.
W końcu jakoś się rozlokowały, piski i kwilenia umilkły. Na drzewie zapano-
wała cisza. Zasnęliśmy.
Obudziłem się o świcie, przykryty od stóp do głowy żywą futrzaną kołdrą.
Niektóre małe surykatki zorientowały się, gdzie są cieplejsze miejsca na moim
ciele. Gruby kołnierz otaczał moją szyję; dorosła surykatka, która usadowiła się
zadowolona na mojej skroni, musiała być ich matką. Inne stłoczyły się w okoli-
cach krocza.
Opuściły drzewo tak samo żwawo i bez ceregieli, jak na nie wtargnęły. Po-
dobnie wyglądało to na innych drzewach. Równina znów zaroiła się od surykatek
i odgłosy ich codziennej krzątaniny wypełniły powietrze. Drzewo wyglądało ja-
koś pusto i ja sam odczuwałem wewnętrzną pustkę. Spodobało mi się to wspólne
spanie.
Zacząłem sypiać na drzewie regularnie. Ogołociłem szalupę z użytecznych
przedmiotów i urządziłem sobie w gałęziach całkiem przytulną sypialnię. Przy-
zwyczaiłem się do tego, że wspinające się po mnie surykatki drapały mnie mimo
woli. Miałem im za złe tylko jedno: że te z górnych gałęzi od czasu do czasu
wypróżniały się na mnie.
Pewnej nocy obudził mnie ich gorączkowy szwargot. Czułem, że wszystkie
drżą. Usiadłem i powędrowałem wzrokiem za ich spojrzeniami. Niebo było bez-
chmurne, księżyc w pełni. Wyprany z koloru, skąpany w odcieniach czerni, sza-
rości i bieli pejzaż jarzył się dziwnie. Surykatki patrzyły na staw. Poruszały się w nim jakieś srebrzyste kształty, wynurzając się z głębiny i łamiąc czarne lustro wody.
Ryby. Z toni wypływały martwe ryby. Staw — który, pamiętajmy, miał średni-
cę czterdziestu stóp — zapełnił się rozmaitymi rybami do tego stopnia, że w końcu jego czerń zamieniła się w srebro. Z tego zaś, jak burzyła się woda, można było
wywnioskować, że ryby wypływały dalej.
Gdy na powierzchnię wypłynął martwy rekin, ogólne podniecenie osiągnęło
apogeum; surykatki skrzeczały niczym jakieś tropikalne ptaki. Ich histeria udzie-
liła się zwierzętom na sąsiednich drzewach. Hałas był ogłuszający. Ciekaw byłem,
czy zobaczę, jak surykatki będą wciągać ryby na drzewa.
Żadna jednak nie zeszła na dół, ani nawet nie zdradzała ochoty, żeby zejść.
Wyrażały tylko głośno swą frustrację.
211
Wszystko to wydało mi się dziwnie złowieszcze. Było coś niepokojącego w tych martwych rybach.
Położyłem się z powrotem i usiłowałem ponownie zasnąć mimo straszliwej
wrzawy. O brzasku wyrwał mnie ze snu harmider towarzyszący zwykle ich tłum-
nemu schodzeniu z drzewa. Ziewając i przeciągając się, spojrzałem na staw, który
był w nocy przyczyną takiej gorączki i poruszenia.