Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Dzisiaj dyżurują tylko dwa wozy i oba muszą zo-
stać w Ellenville.
Złożyłem apelację, ale została oddalona. Super.
Firm wynajmujących samochody nie znalazłem nawet w Ellenville. Najbliż-
sze lotnisko leżało sto pięćdziesiąt kilometrów na południe od Ashborough, a
lotniskowe minibusy kursowały tylko do najbliższego miasta. Może jakiś auto-
bus? Tak, jasne...
Moja jedyna szansa na wydostanie się z miasteczka czekała pięć minut drogi
od domu,
Phillip Deighton.
Zegar wybił ósmą. Wypełniające cichy dom dźwięki kuranta wydały mi się
nagle złowieszcze. Czekałem - całą wieczność! - aż ucichną, po czym zadzwoni-
łem do Phillipa. Odebrał po trzecim dzwonku. Po drżeniu w jego głosie pozna-
łem, że płakał. Tuż przed telefonem układałem sobie w głowie z tuzin pytań,
którymi zamierzałem go zasypać: co wie o Izolantach; kim naprawdę są i czy
mogą być odpowiedzialni za piekło w moim życiu, w szczególności za podrzuce-
nie mi rannej łani. Albo może na początek powiedziałby mi, co naprawdę przy-
trafiło się Rosy?
A przy okazji, Phil... Mogę pożyczyć twój samochód? Bo wiesz, ja stąd spa-
dam. Mam dość tego wariatkowa.
Nie udało mi się zadać nawet pierwszego pytania.
- Phillip...?
Szloch. Pokasływanie. Zawsze przykro mi słyszeć, jak dorosły mężczyzna
płacze, a jako lekarz trochę się tego nasłuchałem. Szczególnie bolesne było to w
wypadku Phillipa, który może i miał przede mną jakieś ponure tajemnice, ale
był moim przyjacielem. Jedynym, jakiego miałem.
- Nie, Michael, w porządku - powiedział. - Cieszę się, że dzwonisz.
- Co się stało?
- Chodzi o Rosy...
- Źle się czuje?
95
Pobożne życzenia. Domyśliłem się, zanim mi powiedział. Obstawiałem ulu-
bioną rozrywkę mieszkańców Ashborough.
- Nie żyje.
Jego głos zabrzmiał oschle i mechanicznie, w jednej chwili przestałem w nim
słyszeć łzy. A potem cisza zawisła między nami... No, nie taka całkowita, bo
chrapliwy oddech Phillipa rozbrzmiewał w słuchawce jak rytmiczne zakłócenia,
sącząc mi się do głowy.
- Boże, to straszne - powiedziałem, żeby przerwać milczenie. - Jak to się
stało?
Znowu zapadła cisza, a ja miałem nadzieję, że tym razem jakieś objawienie
każe Phillipowi przemówić.
- Michael... Musimy porozmawiać.
Zinterpretowałem to jako zaproszenie, a także coś w rodzaju łatwego, wsty-
dliwego zwycięstwa: nareszcie miałem usłyszeć jakieś odpowiedzi, a fakt, że
Rosy Deighton musiała umrzeć, aby do tego doszło, chwilowo niezbyt mnie
interesował. Przez ubiegłą dobę doktorek zobojętniał na przeciwności losu i
przyjął formę przetrwalnikową. Można było albo działać, albo umrzeć. I teraz
nastał czas działania.
- No to... rozmawiajmy.
- Nie przez telefon.
- Ja się nie ruszę z domu, Phil.
Mówiłem serio.
- Przyjdę do ciebie.
Chciałem się nie zgodzić, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.
Znalazłem się na skraju otchłani, a jedyny promyczek światła gasł mi w oczach.
Phillip był moją ostatnią nadzieją. Dawno temu, na zajęciach poświęconych
analizowaniu Biblii, uczono mnie: „Wypełniaj wolę Jego, a znajdziesz zbawie-
nie”. Phillipowi trochę do Niego brakowało, ale dla mnie był w tej chwili Jego
najlepszą namiastką.
- Dobrze - zgodziłem się. Miałem wrażenie, że słyszę swój głos dobiegający
gdzieś z daleka.
Czy Phillip Deighton będzie miał dla mnie jakieś odpowiedzi? Wcale nie czu-
łem się bezpiecznie na myśl o wpuszczeniu go do domu. Jeszcze przed chwilą
chciałem, żeby mi pomógł - teraz obawiałem się, że sprowadzi na mnie nowe
nieszczęście.
Odłożyłem słuchawkę, ale Phillip i tak pierwszy się rozłączył. Wyszedłem na
werandę, żeby tam na niego zaczekać. Ciemność wchłonęła resztki dnia, gruba
96
warstwa szarych chmur nie przepuszczała ani odrobiny księżycowego światła.
Zapaliłem lampę na Werandzie. Kiedy dziesięć minut później zjawił się Phillip,
wokół światła trzepotał już rój ciem.
Widząc, jak ze zbolałą miną idzie po podjeździe, zrozumiałem, że za wszelką
cenę chciał się wyrwać z domu, w którym umarła Rosy. To był odruch. Po pro-
stu chciał się znaleźć jak najdalej od tego miejsca. Wiedziałem również, że tra-
gedia może go pchnąć do desperackich kroków. Jeden: powiedzieć wszystko
Michaelowi. Dwa: pożegnać się z nim. Trzy: płytka woda w wannie i radio pod-
łączone do prądu. Już do ciebie idę, Rosy, to nie potrwa długo.
Spoglądał na przemian to na mnie, to na chrzęszczący mu pod nogami żwir.
Był ubrany w dżinsowe spodnie i kurtkę, na głowie miał przekrzywioną bejsbo-
lówkę Czerwonych Skarpet. Wszedł na werandę, zdjął czapkę i podniósł głowę.
Oczy miał opuchnięte, twarz szarozieloną jak igliwie sekwoi. Nogi się pod nim
ugięły i omal nie upadł na schodkach. Musiałem złapać go za rękę i posadzić na
ratanowym fotelu. Pokręcił głową, ocierając pot z czoła.
- Tak bardzo cierpiała... Ale to im nie wystarczyło. Musieli mi ją zabrać.
- Kto, Phil? O kim mówisz?
- Dobrze wiesz, o kim mówię.
Szlochał, jąkał się, głos miał zdarty jak papier ścierny. Nie patrzył mi w oczy.
- Izolanci...
Pokiwał głową. Dopiero teraz znowu na mnie spojrzał.
- Wierzysz mi, Michael, prawda?
Nie odpowiedziałem.
- Co się stało, Phil?
- Przyszli w nocy - odparł po chwili wahania. - Jak zwykle zamknąłem
wszystkie okna i drzwi, ale oni tak jak poprzednio jakoś dostali się do domu.
Oni się niczym nie różnią od szczurów czy karaluchów, Michael. Nie mają
uczuć, nie wiedzą, co to litość. Znają tylko popędy. Instynkt. Kiedy czegoś chcą,
po prostu przychodzą i biorą i nic ich nie powstrzyma, nawet zamknięte drzwi.
Pomyślałem o stalowych drzwiach zainstalowanych przez Farrisa: tych do
poczekalni i do biblioteki. Wymieniłem je w tydzień po przeprowadzce. Teraz
zaczynałem tego żałować.
- Wczoraj w nocy przyszli po Rosy. Dostali się do środka, nie pytaj jak, i
porwali ją z łóżka. A ja się nie zorientowałem. Jezu, nic nie wiedziałem, dopóki
nie obudziłem się rano i nie zobaczyłem, że jej nie ma!
97
Przygryzłem dolną wargę. Przełknąłem twardą, piekącą gulę w gardle. Psia-
krew, wierzyłem mu. Nie chciałem, ale wierzyłem! Mimo to musiałem go jakoś
podejść, sprawdzić, rzucić podkręconą piłkę.