Każdy jest innym i nikt sobą samym.

To otoczone bagnami portowe miasto Prowansji nie jest częścią naszej chrześci-
jańskiej Francji, to już bezecny Orient, wrzód na ciele zachodniej prawości. Cudzoziem-
cy o ciemnej cerze, w długich szatach, z łańcuchami z ambrowca, jaspisu i kości słonio-
wej na szyjach, nie starali się wcale ze wstydem ukryć swej odmienności, przeciwnie,
obnosili wyzywająco swoją niewiarę obok naszych domów Bożych. Ani chybi byli to Sy-
cylijczycy, a więc poddani cesarza, podłego Hohenstaufa! Pośród nich zdarzali się nawet
osobnicy czarni jak smoła, ze złotymi pierścieniami w nosach. To biedni poganie, któ-
rzy nie odrzucają i wcale nie zwalczają naszego Pana Jezusa: oni go nie znają! Toteż ich
dusze nie są jeszcze stracone, jeśli w takim dzikusie w ogóle mieszka dusza.
W rozgardiaszu, wrzawie i odorze rybnych targów, w gorączce bazarów nasza gru-
pa nie rzucała się w oczy. Torowaliśmy sobie drogę wśród bel jedwabiście błyszczących
tkanin z Damaszku, otwartych worów pachnących korzennych przypraw, sandałowego
drzewa z Aleksandrii, amfor z aromatycznymi esencjami z Tunisu. Na nabrzeżu piętrzy-
ły się wyładowane z przybyłych właśnie żaglowców beczki, skrzynie i kosze, które licy-
towano, po czym zabierali je tragarze.
Crean dowiedział się przed pewną tawerną od podejrzanie wyglądającego człowie-
ka, który natychmiast zniknął w ciżbie, że statek mający nas zabrać jeszcze nie przypły-
nął. Czekała nas zatem noc w gospodzie.
Bezzębnego szynkarza wyraźnie przestraszył zaszczyt, że w swojej nędznej chacie ma
gościć tak dostojne towarzystwo. Sztuka złota uciszyła jego sprzeciw, nie była jednak
w stanie uciszyć ryków, przekleństw i wrzasków marynarzy i ladacznic w szynkowej
izbie. Oczywiście wszyscy umilkli na krótką chwilę — ostatecznie nie co dzień odwie-
dzają takie miejsce templariusze, rycerze wraz z całym orszakiem i do tego minory-
ci, którzy mają wysokie mniemanie o sobie! Potem wszakże gęby otwarły się znowu,
a spojrzenia hołoty odwróciły od nas, podobnie jak oczy dwu mężczyzn w kącie. Tych
natychmiast rozpoznałem: asasyni!
Czeladź przygotowała w pośpiechu miejsce przy uprzątniętym najlepszym sto-
le i zasiedliśmy do posiłku, który wkrótce stał się przepijaniem do siebie po kolei. Tu-
luzański kowal i czeladnik farbiarski z Ariege oburzali się przyciszonymi głosami tuż
obok mnie na srożenie się inkwizycji w ich ojczyźnie:
— Wyłapują sieroty, ba! wyciągają dzieci nawet z przytułków parafialnych!
— Polują na każde, które potrafi chodzić i mówić, od trzeciego roku życia aż do siód-
mego, jeśli nie poręczą za nie rodzice, a urodzenia i chrztu nie potwierdzi Kościół.
— Król Herod — wtrąciła się do rozmowy handlarka ryb — zajmował się tym nie
gorzej!
— A szczególnie okrutnie dręczą wędrowny lud, który podejrzewają o to, że udziela
schronienia kacerskim dzieciom, toteż na oczach rodziców przebijają włóczniami po-
tomstwo. Toż to hańba!
64
— Uważajcie — zwrócił się do mnie kowal — żeby te wasze pędraki — wskazał na
Jezę i Rosza, którzy, Bogu dzięki, byli zbyt zmęczeni, aby w panującym hałasie przysłu-
chiwać się coraz głośniej i burzliwiej prowadzonej rozmowie — nie wpadły im w ręce,
jeśli udajecie się w tamte kacerskie okolice.
Rzecz jasna słowem nie pisnąłem, że właśnie stamtąd przybywamy, i uśmiechnąłem
się zafrasowany.
— One są chrześcijanami — szepnąłem — i wysokiego stanu. — Znaczące spojrzenie
w stronę templariuszy podkreśliło wiarygodność moich informacji.
Zygisbert i Konstancjusz wyszli na dwór, aby wypatrywać statku. Ja zaniosłem dzieci
do łóżka za przepierzeniem, gdzie żona gospodarza żwawo nasypała świeżej słomy. Za-
dziwiająco spokojnie pogodziły się ze swą przygodą po tym, jak Crean opowiedział im
o długiej podróży, na której końcu piastunka znów weźmie je w swoje ramiona. Spo-
dziewałem się, że chociaż ona uwolni mnie wkrótce od nich, na matkę bowiem nie mo-
głem już liczyć. Według mnie ta dama należała do grona kacerek, które w imię swej here-
zji przedłożyły śmierć w płomieniach ponad macierzyńskie obowiązki. W przeciwnym
razie dzieci nie zostałyby stamtąd wywiezione.
A może groziło im niebezpieczeństwo? Mordercze prześladowania, o jakich opowia-
dali ludzie w szynku?… Dlaczego Herod kazał pozabijać niewiniątka? Ponieważ chciał
się pozbyć jednego z nich, Jezusa. Dlaczego jednak Kościół wysyła swych aniołów
śmierci? Wiek dzieci mniej więcej by się zgadzał… Zostałem ostrzeżony, a moja niewie-
dza przygnębiała mnie. Jeza, a teraz nawet Roger uznawali wszystko, co się dotychczas
zdarzyło, za wielce podniecające, żadne już nie popłakiwało, stąd coraz trudniej było za-
spokoić ich ciekawość. Odpowiadałem cierpliwie na wszystkie pytania, przy czym za-
dowolenie malców przedkładałem często nad prawdomówność. Czyż Kościół także nie
naucza, żeby uszczęśliwianie przez wiarę stawiać wyżej niż ludzką przemądrzałość?
Poczekałem, aż dzieci zasnęły. Wracałem właśnie do izby szynkowej, gdy drzwi wej-
ściowe rozwarły się gwałtownie: żołnierze króla! Zobaczyłem, że faidits chcieli się ze-
rwać i że Crean zatrzymał ich na ławie. W progu stanął szlachetny pan otoczony okaza-
łym orszakiem, od którego odłączył się jakiś rycerz i podszedł do Creana.
— Och, pan z Bourivanu! — zawołał z pozoru szczerze uradowany. — Od kiedyż to
w zakonie?
Crean natychmiast się opanował.
— Podróżuję w tajnej misji! — poinformował zdumionego przybysza, który teraz
podejrzliwie spytał:
— Czy służymy temu samemu królowi?
Wygrzebałem szybko z torby na piersiach nominację z pieczęcią króla Ludwika
i szybko wystąpiłem do przodu.
— Jesteśmy w drodze do niego! — Powachlowałem się dokumentem. — Panowie są
65
mi przydani jako eskorta — dorzuciłem światowo. — Z kim mam zaszczyt, ja, biedny
brat William, przeor Ordinis Fratrum Minorum?