Arnie zauważył moje spojrzenie.
- Will dał mi tę nalepkę - powiedział z mieszaniną zażenowania i wojowniczości. - Wie o tym, że dziewięćdziesiąt procent działa, jak należy.
A ty koniecznie chciałeś pojechać na randkę, zgadza się? - dodałem w myślach.
- To chyba nie jest niebezpieczne, prawda? - zapytała Leigh kierując pytanie gdzieś w środek między mnie i Arniego. Uniosła przy tym lekko brwi; być może wyczuła nagły powiew chłodu, jaki przemknął między nami dwoma.
- Nie - odparłem. - Nie wydaje mi się. I tak wątpię, czy udałoby się wam prześcignąć kulawego piechura.
Nieco rozluźniło to napiętą atmosferę, jaka zaczęła się powoli tworzyć. Z boiska dobiegł fałszywy skrzek puzonu albo trąby, a w chwilę potem głos instruktora, cichy, lecz mimo to doskonale słyszalny: “Proszę jeszcze raz! To Rodgers i Hammerstein, a nie jakiś rock and roll. Powtarzamy!”
Popatrzyliśmy na siebie. Arnie i ja pierwsi parsknęliśmy śmiechem, a po sekundzie przyłączyła się do nas Leigh. Spoglądając na nią poczułem kolejny przypływ zazdrości. Życzyłem memu przyjacielowi jak najlepiej, lecz ona była czymś wręcz wspaniałym: siedemnasto-, a może nawet już osiemnastoletnia, śliczna, doskonała, zdrowa, nastawiona aktywnie do życia. Roseanne na swój sposób też była śliczna, ale przy niej wyglądała jak pogrążony w drzemce leniwiec.
Czy wtedy zacząłem jej pożądać? Czy właśnie wtedy zapragnąłem dziewczyny mojego najlepszego przyjaciela? Przypuszczam, że tak. Ale przysięgam wam: gdyby sprawy potoczyły się inaczej, nigdy nawet nie kiwnąłbym palcem w jej stronę. Tyle tylko, że one nie mogły potoczyć się inaczej. Albo może jedynie usiłuję sobie to wmówić.
- Lepiej już chodźmy, Arnie, bo zajmą nam najlepsze miejsca - powiedziała Leigh z sarkazmem godnym wielkiej damy.
Arnie uśmiechnął się. Leigh wciąż trzymała go delikatnie za ramię, a on wydawał się tym wszystkim nieco oszołomiony. Czemu nie? Gdybym to ja znalazł się na jego miejscu i pierwszy raz w życiu umówił się na randkę z prawdziwą dziewczyną, w dodatku tak ładną, jak ona, też znajdowałbym się na najlepszej drodze do tego, żeby się w niej zakochać. Z całego serca życzyłem mu powodzenia. Zależy mi na tym, byście w to uwierzyli, nawet jeżeli nie uwierzycie już w ani jedno moje słowo. Jeśli ktokolwiek na tym świecie zasługiwał na odrobinę szczęścia, to był nim właśnie Arnie.
Cała drużyna zdążyła tymczasem zniknąć w przeznaczonej dla nas szatni. Trener Puffer wystawił głowę przez drzwi.
- Panie Guilder, czy zechciałby pan zaszczycić nas swoją obecnością?! - zawołał. - Wiem, że wymagam od pana zbyt wiele i mam nadzieję, iż wybaczy mi pan, że przeszkadzam mu w ważniejszych sprawach, ale nawet jeśli nie, to bierz w tej chwili dupę w troki i gazuj tu, ale biegiem!
- To Rodgers i Hammerstein, a nie jakiś rock and roll - mruknąłem do Arniego i Leigh i ruszyłem truchtem w stronę budynku.
Arnie i Leigh poszli w kierunku boiska. W połowie drogi zatrzymałem się i szerokim łukiem wróciłem do Christine. Bez względu na spóźnienie wciąż bałem się zbliżać do niej od przodu.
Pod tylnym zderzakiem wisiała przytwierdzona drutem tablica rejestracyjna z Pensylwanii. Podniósłszy ją do góry zobaczyłem przyklejony kawałek taśmy z napisem: WŁASNOŚĆ GARAŻU DARNELLA, LIBERTYVILLE, PENSYLWANIA.
Opuściłem tablicę i wyprostowałem się, marszcząc brwi. Darnell dał Arniemu nalepkę inspekcji drogowej, mimo iż wiedział, że samochód nie jest jeszcze w pełni sprawny. Pożyczył mu tablice rejestracyjne, żeby Arnie mógł zabrać Leigh na mecz. Przestał również być dla niego “Darnellem”, a został “Willem”. Interesujące, choć niezbyt pocieszające.
Zastanawiałem się, czy Arnie był aż tak naiwny, by przypuszczać, że ludzie tacy jak Will Darnell czynią komukolwiek przysługę powodowani wyłącznie dobrocią serca. Miałem nadzieję, że nie, ale ostatnio przestałem być pewny czegokolwiek, co miało związek z Arniem. Bardzo się zmienił przez ostatnie kilka tygodni.