Uznała, że jest dzień, toteż nie może włożyć szlafroka, piżamy i kapci, nawet jeśli oznacza to przywdzianie ubrań drugiej Koraliny.
Czy w ogóle istniała druga Koralina? Nie, niemożliwe, była tylko ona. W szafie jednak nie znalazła zwykłych ubrań, jedynie bardzo strojne, albo (tak przynajmniej pomyślała) takie, które z radością ujrzałaby w swej własnej szafie: obszarpany kostium czarownicy, połatany kostium stracha na wróble, kostium wojowniczki przyszłości, ozdobiony cyfrowymi światełkami, które migotały i mrugały rytmicznie, wąską sukienkę wieczorową, obszytą piórami i lusterkami. W końcu w szufladzie natrafiła na parę czarnych dżinsów, które wyglądały jak uszyte z aksamitnej nocy, i szarfy sweter barwy gęstego dymu. W jego materię wpleciono słabe, maleńkie, migoczące gwiazdy.
Naciągnęła dżinsy i sweter. Potem włożyła parę jaskraworóżowych wysokich butów, które znalazła w szafie.
Z kieszeni szlafroka wyjęła ostatnie jabłko. Z tej samej kieszeni wyłowiła kamień z dziurką pośrodku.
Wsunęła go do kieszonki dżinsów i w tym momencie przejaśniło się jej w głowie, jak gdyby wynurzyła się z dziwnej mgły.
Poszła do kuchni, ale nikogo nie zastała.
Była jednak pewna, że ktoś przebywa w mieszkaniu. Pomaszerowała korytarzem do gabinetu ojca i odkryła, że ktoś w nim jest.
– Gdzie druga matka? – spytała drugiego ojca.
Siedział za biurkiem, dokładnie takim jak biurko jej ojca, ale niczego nie robił. Nawet nie czytał katalogów ogrodniczych, jak ojciec, gdy jedynie udawał, że pracuje.
– Wyszła – odparł. – Naprawia drzwi, mamy problemy ze szkodnikami. – Wyglądał na zadowolonego, że ma z kim pomówić.
– Chodzi o szczury?
– Nie, szczury to nasi przyjaciele. Inne zwierzę. Duże, czarne, z wysoko uniesionym ogonem.
– Chodzi ci o kota?
– No właśnie – przytaknął drugi ojciec. Dziś mniej przypominał prawdziwego ojca Koraliny. Jego twarz wydawała się jakby rozmyta – niczym ciasto chlebowe, które zaczyna rosnąć, z wygładzającymi się wzniesieniami, szczelinami i szparami.
– Naprawdę nie powinienem z tobą rozmawiać, gdy jej tu nie ma – dodał. – Ale nie przejmuj się, nieczęsto wychodzi. Teraz zachwycę cię naszą wspaniałą gościnnością, tak, byś nigdy nie chciała odejść.
Zamknął usta i splótł dłonie na kolanach.
– Co mam teraz robić? – spytała Koralina.
Drugi ojciec wskazał palcem usta. Cisza.
– Skoro nie chcesz nawet ze mną porozmawiać – oznajmiła Koralina – ruszam na badania.
– Nie ma sensu – odparł drugi ojciec. – Tu nie ma niczego poza tym miejscem. Tylko je stworzyła. Dom, ogród i ludzi w domu. Stworzyła je i czekała.
Z zawstydzoną miną przycisnął palec do ust, jakby i tak za dużo powiedział.
Koralina wyszła z gabinetu. Wróciła do salonu, podeszła do starych drzwi i szarpnęła nimi mocno. Niestety, były starannie zamknięte, a druga matka miała klucz.
Koralina rozejrzała się po pokoju. Był bardzo znajomy i przez to właśnie czuła się tu naprawdę dziwnie. Wszystko było dokładnie takie, jak zapamiętała: dziwacznie pachnące meble babki, obraz na ścianie przedstawiający misę z owocami (kiść winogron, dwie śliwki, brzoskwinia, jabłko), niski drewniany stół na lwich łapach i pusty kominek, który zdawał się wysysać ciepło z całego salonu.
Dostrzegła jednak coś jeszcze. Coś, czego nigdy wcześniej nie widziała. Szklaną kulę na kominku.
Podeszła bliżej, wspięła się na palce i podniosła kulę. W środku znajdowały się dwie małe figurki ludzi. Koralina potrząsnęła kulą; śnieżne płatki zawirowały, połyskując i tańcząc w wodzie.
Potem odstawiła kulę śnieżną na kominek i podjęła poszukiwania prawdziwych rodziców i drogi powrotnej.
Wyszła z mieszkania, mijając pobłyskujące światełkami drzwi, za którymi druga panna Spink i druga panna Forcible stale odgrywały przedstawienie, i skierowała się w stronę drzew.
Tam, skąd przybyła Koralina, za niewielkim zagajnikiem rozciągała się łąka i stary kort tenisowy. W tym miejscu las ciągnął się dalej, a drzewa stopniowo stawały się coraz mniej wyraźne i podobne do drzew.
Wkrótce były już jedynie przybliżeniem, samą ideą drzew: szarobrązowe pnie w dole, zielone plamy czegoś, co mogło być liśćmi, w górze.
Koralina zastanawiała się, czy drugiej matki w ogóle nie interesują drzewa, czy też po prostu nie zawracała sobie nimi głowy, bo nie sądziła, by ktokolwiek dotarł tak daleko.
Szła dalej.
I wtedy pojawiła się mgła.
Nie była wilgotna, jak zwykła mgła czy mgiełka, ani zimna, ani ciepła. Koralina miała wrażenie, jakby weszła w nicość.
Jestem badaczką – pomyślała Koralina – i muszę poznać wszystkie możliwe drogi ucieczki. Będę więc szła dalej.
Świat, w którym wędrowała, pochłonęła jasna nicość. Przypominał pustą kartkę papieru bądź olbrzymią, pustą, białą salę. Brakowało mu temperatury, zapachu, dotyku, smaku.
To z pewnością nie mgła – pomyślała Korali – na, choć nie wiedziała, co ją otacza. Przez moment zastanawiała się, czy przypadkiem nie oślepła. Ale nie, samą siebie widziała bardzo wyraźnie, lecz pod stopami nie miała ziemi, jedynie mglistą, mleczną biel.
– Co ty właściwie wyprawiasz? – spytał jakiś kształt obok niej.
Minęło kilka chwil, nim jej oczy dostrzegły go wyraźnie. Z początku sądziła, że to stojący daleko lew. Potem, że, raczej bardzo blisko, mysz. W końcu zrozumiała, kogo widzi.
– Badam – poinformowała kota.
Kot miał zjeżone futro i szeroko otwarte oczy. Skulony ogon ukrył między nogami. Nie wyglądał na szczęśliwego.
– To złe miejsce – oznajmił. – Jeśli w ogóle można je nazwać miejscem. Ja bym go tak nie określił. Co tu robisz?
– Zwiedzam.
– Tu niczego nie znajdziesz. To tylko zewnętrze, to czego nie chciało jej się stworzyć.
– Jej?
– Tej, która twierdzi, że jest twoją drugą matką – wyjaśnił kot.
– Czym ona jest? – spytała Koralina.
Kot nie odpowiedział. Po prostu biegł swobodnie w jasnej mgle u jej boku.
Przed sobą ujrzeli niewyraźną plamę, coś wysokiego i bardzo ciemnego.
– Myliłeś się – poinformowała kota. – Coś jednak tu jest.
A potem plama we mgle nabrała kształtu: ciemny dom, wyrastający z bezkształtnej bieli.