Wszystkie niezbędne utensylia znajdowały się w szufladach długiego stołu, stoją- cego na środku, pomieszczenie wszechstronnie służyło pracy... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

CennÄ…
treść należało uratować, niewątpliwie to właśnie miała na myśli jej babka.
Zerwała się ze schodkowego szczebla, zaczepiła łokciem o poręcz drabinki
i Corneille wyleciał jej z rąk. Upadł na podłogę i otworzył się w środku, gdzie w charakterze jakby zakładki tkwił jakiś papier. Znalazłaby ten papier dopiero po przepisaniu tekstu o mandragorze, teraz jednak chwyciła go z zaciekawieniem.
Papier wydawał się zdecydowanie młodszy niż tamto wyblakłe, stare pismo
na pierwszej stronie książki. Elegancki z natury, ale zniszczony, pognieciony, trochę brudny, może przydeptany. Uwiecznioną na nim treść Justyna zaczęła czytać i już po pierwszych zdaniach zorientowała się, że trzyma w ręku fragment listu.
Środek, bez początku i końca, pokreślony i pomazany, w dodatku z oderwanym
narożnikiem.
Brzmiał następująco:
. . . oszałał. Dzikie pretensje. Nie dokonałeś przecież porwania? Diament na-leży do Ciebie, skoro go dostałeś, nawet gdybyś dostał bez powodu, zdaje się, że raz w życiu udało Ci się zrobić dobry interes. A gdybyś sprzedał konia? Zapłacono Ci diamentem zamiast złotem. Możliwe też, że pani de Blivet w oczach dzikiego nababa ma większ ˛
a wartość niż jakiś tam koń, rzecz gustu, a doprawdy nie mogę
91
znać ceny ladacznic w Hindustanie. Nie chcę Ci wymawiać, ale Ciebie również kosztowała dostatecznie, a teraz siostra płaci Twoje długi. Tak, siostra, bo matka już na to nie ma. Jeśli ten diament istotnie jest taki og. . . pokryje poniesione koszty i nie ma. . . do w ˛
atpliwości. Należy do Ciebie. . . do mnie. oczeku. . .
Przez długą chwilę śmiertelnie zdumiona Justyna odczytywała powyższe sło-
wa, urywane na brakującym narożniku. Kartka wyglądała na brudnopis, kto do
kogo wystosował tę intrygującą korespondencję, nie miała pojęcia i nie siliła się odgadywać. Porzuciwszy chwilowo starania o mandragorę, popędziła do babki.
— W czym to znalazÅ‚aÅ›? — spytaÅ‚a Klementyna, zapÅ‚onÄ…wszy lekkim rumieÅ„-
cem po przeczytaniu tekstu. — PrzynieÅ› to.
Justyna biegiem obróciła tam i z powrotem, donosząc Corneille’a. Wyraz twa-
rzy babki mówił sam za siebie.
W starym i podniszczonym tomiku na pierwszej stronie znajdowała się dedy-
kacja, nie rzucająca się w oczy, bo zachodził na nią opis mandragory. Corneille’a z wyrazami uczuć własnych, jakiś L. de M. ofiarował pannie Ludwice de Noirmont, która niewątpliwie utwór czytała i zapewne zostawiła w nim brudnopis
pisanego właśnie listu. Ona lub ktoś inny. Płeć osoby piszącej była nieodgadniona, ale jakiś tajemniczy duch, tkwiący między wierszami, sugerował kobietę. Być może, owa płacąca siostra pisała do brata i z pewnością w owym momencie nie
była już młodą panienką.
— Nie do wiary — powiedziaÅ‚a Klementyna i wezwaÅ‚a Florka.
Kiedy przed piętnastu laty bystry chłopiec z polskiej wsi przybył do Francji, żyła jeszcze w Noirmont stara klucznica, bez mała stuletnia. Mimo wieku, trzymała się świetnie, a jedyny mankament jej umysłu objawiał się w pewnym pomy-
leniu osób. Klementynę brała za siostrę pana hrabiego, dożywającą wdowieństwa u brata, Florka zaś za swojego własnego wnuka, którego koniecznie chciała uczynić pierwszym kamerdynerem. Przez dwa lata czyniła te starania, po czym umarła, ale dwa lata okazały się owocne.
— TyÅ› spisywaÅ‚ kiedyÅ› to wszystko, co ci gadaÅ‚a stara Wiktoryna — rzekÅ‚a
Klementyna bez wstÄ™pów do wiernego sÅ‚ugi. — Wiem, bo recepisy mi oddaÅ‚eÅ›.
— Nie caÅ‚kiem wszystko, proszÄ™ jaÅ›nie pani — odparÅ‚ Florek ze skruchÄ… i ża-
lem. — GÅ‚upi byÅ‚em i przepuÅ›ciÅ‚em dosyć dużo. Ale przez to spisywanie prawie
wszystko pamiętam i gdyby jaśnie pani kazała, dopiszę. . .
— Po jakiemu pisaÅ‚eÅ›?
— Pół na pół. I po naszemu, i po francusku, bo jÄ™zyka przy okazji chciaÅ‚em
się nauczyć. Dziwnie może trochę to moje pisanie wypadło.
— Nie szkodzi. Przypadkiem z jej gadania może pamiÄ™tasz, kto to byÅ‚a i kiedy
żyła panna Ludwika de Noirmont?
— A tego zapomnieć nie sposób, bo to wÅ‚aÅ›nie byÅ‚a margrabina d’Elbecue,
za którą ona jaśnie panią uważała. Z domu panna de Noirmont, owdowiawszy
bezdzietnie, tu u brata mieszkała, no, u matki, bo jej matka jeszcze żyła. A brat 92
w Indiach wojował. Zaraz, kiedy to było, jaśnie pani pozwoli, że obliczę, bo do liczenia ona głowy nie miała i wszystkie czasy myliła. . .
— Licz gÅ‚oÅ›no.
— A dobrze. DziewięćdziesiÄ…t osiem lat miaÅ‚a, jak tu przybyÅ‚em, a w setnym
roku umarła, przeto urodzić się musiała w roku tysiąc siedemset dziewięćdziesią-
tym drugim. . .
Na znak babki Justyna, zaciekawiona już niepomiernie, zaczęła te daty spisy-
wać. Florek kontynuował na głos.
— Osiem lat miaÅ‚a, to na pewno, jak już do posÅ‚ugi przy margrabinie przyszÅ‚a, przeto najlepiej to pamiÄ™taÅ‚a. Margrabina czterdziestki dochodziÅ‚a. A w ogóle to onaż Wiktoryna, im dawniejsze czasy, tym lepiej pamiÄ™taÅ‚a, kotu na ten przykÅ‚ad mleko w miseczce kazaÅ‚a na swoim sekretarzyku postawić, margrabina znaczy.
Wiktoryna stawiała, a kot mleko wylał na listy margrabiny i cała awantura z te-go wynikła. Na brata się złościła, bo jego długi musiała płacić. Krótko potem umarła, akurat jak hrabia de Noirmont, jej brat, z Indii powrócił, ranny i cięż-

Tematy