Niestety mimo silnych ramion miał kłopoty z podciągnięciem się na parapet. Paliły go bicepsy i czuł potworny ból w boku, tak jakby rozdzierał sobie ranę. Szorstki kamień nie zapewniał dobrego chwytu, przeciwnie, boleśnie ranił palce, zupełnie jak szkło.
Becker wiedział, że ma tylko kilka sekund, nim zabójca zawróci. Zbiegając z góry, z pewnością zauważy jego palce na parapecie.
Zacisnął powieki i raz jeszcze spróbował się podciągnąć. Wiedział, że tylko cud może go uratować. Spojrzał w dół, między dyndającymi nogami. Lot z wysokości stu metrów, wprost na pomarańczowe drzewka, musiał zakończyć się śmiercią. Rana bolała go coraz mocniej. Słyszał już kroki zbiegającego w dół mordercy. Znów zamknął oczy. Teraz albo nigdy. Zacisnął zęby i podciągnął się.
Przesuwając się w górę, David skaleczył się o ostrą krawędź kamiennego parapetu, ale nie puścił. Udało mu się chwycić za wewnętrzną krawędź okna. Podciągnął się wyżej. Miał wrażenie, że jego ciało jest z ołowiu, tak jakby ktoś ciągnął go za nogi w dół. Podparł się łokciami. Teraz był doskonale widoczny – jego głowa wystawała z okna, niczym głowa skazańca na gilotynie. Wierzgając nogami, podciągnął się jeszcze wyżej. Teraz już cały tułów wisiał z okna po stronie schodów. David słyszał wyraźnie odgłosy kroków. Oparł się rękami o ścianę i odepchnął się. Wyleciał z okna i ciężko runął na kamienne schody.
Hulohot usłyszał odgłos upadku. Skoczył naprzód z pistoletem w ręce. Nagle zobaczył okno i zrozumiał. To tak! Przesunął się ku zewnętrznej ścianie i wycelował w dół schodów. Zdążył jeszcze zobaczyć nogi Beckera, który już znikał za zakrętem. Sfrustrowany Hulohot mimo to strzelił. Pocisk odbił się od muru.
Popędził za swoją ofiarą. Cały czas trzymał się blisko ściany zewnętrznej, by mieć jak najszersze pole widzenia. Gdy pokonywał kolejne zakręty, miał wrażenie, że od Beckera dzieli go jedynie pół okrążenia. Becker biegł przy ścianie wewnętrznej, ścinał zakręty i przeskakiwał po kilka stopni naraz. Mimo to Hulohot stale się zbliżał. To sprowadzało się do jednego strzału. Nawet jeśli Becker zdoła zbiec na dół, nie będzie miał dokąd uciekać. Na otwartym patio Hulohot z łatwością trafiłby go w plecy. Byli coraz niżej.
Hulohot zmienił taktykę – teraz biegł przy wewnętrznej ścianie. Czuł, że zmniejsza odległość do ofiary. Ilekroć mijali okno, widział cień Beckera. Szybciej, szybciej. Hulohot miał wrażenie, że Becker jest tuż przed nim. Jednym okiem śledził jego cień, drugim patrzył na schody.
Nagle zauważył, że cień Beckera wyraźnie się zachwiał, wychylił w lewo, obrócił w powietrzu i ponownie znalazł się po prawej stronie. Chyba upadł! Hulohot przyśpieszył. Mam go!
Skacząc na kolejne stopnie, Hulohot zdążył jeszcze zobaczyć błysk metalu. Zza zakrzywionej ściany wyłonił się metalowy pręt. To było jak pchnięcie szpadą, tyle że na wysokości kostek. Hulohot spróbował skręcić w prawo, ale było za późno. Zawadził stopą o pręt, a potem uderzył weń golenią. Rozchylił ramiona, usiłując złapać równowagę, ale tylko zamachał nimi w powietrzu. Nagle poczuł, że spada. Przeleciał nad skulonym na schodach Beckerem. David trzymał w rękach metalowy świecznik, którego drugi koniec wciąż tkwił między nogami Hulohota.
Hulohot najpierw uderzył o zewnętrzną ścianę, a później upadł. Wypuścił pistolet, który z trzaskiem spadł na kamienne schody. Hulohot potoczył się; zrobił pięć koziołków, nim wreszcie zatrzymał się na podeście. Jeszcze dwanaście stopni, a znalazłby się na patio.
Rozdział 101
David Becker nigdy nie miał w rękach broni, ale mimo to wziął pistolet Hulohota. Ciało mordercy leżało na schodach dzwonnicy. Becker przyłożył lufę do jego skroni i ostrożnie przyklęknął. Gotów był nacisnąć spust, dostrzegając nawet najmniejszy ruch. Hulohot się nie ruszył. Był martwy.
Becker odłożył pistolet i ciężko opadł na schody. Po raz pierwszy od wielu lat miał ochotę płakać. Z trudem powstrzymał łzy. Będzie jeszcze czas na wzruszenie, teraz musiał wracać do domu. Chciał wstać, ale był zbyt zmęczony. Przez dłuższą chwilę siedział na kamiennych schodach i próbował złapać oddech.
Siedząc na stopniu, David przyglądał się z roztargnieniem mordercy. Oczy Hulohota stopniowo stawały się coraz bardziej szkliste. Jakimś cudem jego okulary przetrwały upadek. Były jakieś dziwne – z oprawki za uchem wychodził drut i biegł do niewielkiego urządzenia przymocowanego do paska – lecz Becker był zbyt zmęczony, by się tym zainteresować.
Zaczął zbierać myśli. Spojrzał na pierścionek na palcu. Miał wreszcie okazję, by przeczytać napis. Jak podejrzewał, to nie był tekst angielski. Przez moment patrzył na wygrawerowaną inskrypcję ze zmarszczonym czołem. I to było warte tylu zabójstw?
Gdy David wreszcie wyszedł z Giraldy na patio, poranne słońce świeciło mu prosto w oczy. Ból w boku zelżał, minęły kłopoty z widzeniem. Przez chwilę stał nieruchomo, ciesząc się słońcem i zapachem pomarańcz, po czym powoli ruszył przez patio w kierunku furtki.
Gdy oddalał się od dzwonnicy, w pobliżu z piskiem opon zatrzymała się furgonetka i wyskoczyli z niej dwaj młodzi mężczyźni ubrani w mundury. Podeszli do Davida, poruszając się ze sztywną precyzją dobrze wyregulowanych maszyn.
– David Becker? – zapytał jeden z nich.
– Kim pan jest? – Becker stanął w miejscu, zdumiony, że tamten zna jego nazwisko.
– Proszę pójść z nami. Natychmiast.
W tym spotkaniu było coś surrealistycznego. Becker poczuł nieokreślony niepokój. Instynktownie zaczął się cofać.
– Tędy, panie Becker – niższy mężczyzna zmierzył go lodowatym spojrzeniem. – Natychmiast.
Becker chciał uciekać, ale zdążył zrobić tylko krok. Jeden z mężczyzn wyciągnął jakąś broń. Rozległ się strzał.
Becker poczuł w piersiach palący ból. Zesztywniał i przewrócił się na chodnik. Sekundę później nic już nie czuł; ogarnęły go ciemności.
Rozdział 102
Strathmore dotarł na najniższy poziom i zszedł z rampy. Podłoga była pokryta dwucentymetrową warstwą wody. Ogromny komputer cały dygotał. Z kłębów pary spadały ogromne krople.